Tajlandia 2012

3 dni w Bangkoku + rejs z Phuket

10.11 - 24.11.2012

s/y Hugo, s/y Cervantes (Harmony 47)

Bangkok, Phuket, James Bond Island, Pan Yi,
Phi Phi, Phi Phi Lee, Ha Yai, Racha, Rang Yai...


jachty:

s/y Hugo, s/y Cervantes (Harmony 47, dł. 14m)

skład załogi:

s/y Hugo: Małgorzata Talar (kpt.), Juliusz Strawiński (z-ca kpt.), Krzysztof Rybicki (of.I), Anna Brzezińska (of.II), Janusz Nestorowicz (of.III), Elżbieta Nabiałek, Beata Małecka, Piotr Brzeziński, Marian Herbinger

s/y Cervantes: Jerzy Bagiński (kpt.), Agata Pyziak (z-za kpt.), Dariusz Hanczak (of.I), Jerzy Talar (of.II), Mirosław Kielecki (of.III), Kamila Templin - Grzenkowitz, Tomasz Talar, Agnieszka Klecha, Piotr Gmytrasiewicz

pobyt w Bangkoku 10.11 - 14.11.2012
data i port zaokrętowania:
14.11.2012 Yacht Haven Marina (Phuket)
data i port wyokrętowania:
24.11.2012 Yacht Haven Marina (Phuket)
odwiedzone porty:
Koh Hong - Koh Phing Kan (James Bond Island) - Koh Pan Yi (muzułmańska wioska na wodzie) - Koh Hong (Krabi) - Koh Dam Khwan - Ao Nui (Phi Phi) - Ao Yongkasem (Monkey Beach Phi Phi) - Ton Sai Bay (Phi Phi) - Viking Cave (Phi Phi Lee) - Hong Pileh (Phi Phi Lee) - Maya Bay (Koh Phi Phi Lee) - Koh Ha Yai - Koh Racha Yai - Koh Rang Yai (Wyspa perłowa)

ilość godzin
Mm
ogółem
pod żaglami
na silniku
postoju
przebyto mil
- 53 h -
- 13 h -
- 40 h -
- 172 h-
- 187 Mm -


  • Tajlandia 2012 - relacja z rejsu po niebiańskich plażach - art. Agata Pyziak => tutaj

Wspomnienia z rejsu...

 

Nasza ekipa => załogi jachtów s/y Hugo i s/y Cervantes

 

Żeglowaliśmy w dwa jachty... => s/y Cervantes (Harmony 47)

 

...i s/y Hugo (Harmony 47)

 

...dzielna załoga pontonu z s/y Cervantes..

 

...i również dzielna załoga pontonu s/y Hugo

 

...nasz pierwszy nocleg na kotwicy w przepięknych okolicznościach przyrody => Koh Hong

 

...o wysokiej wodzie (a pływy dochodzą tu nawet do 3m!)- można przepłynąć pontonem na drugą stronę!

 

...następny nasz cel => James Bond Island (Koh Phing Kan)

 

...dopływamy do James Bond Island...

 

...piękne widoki!

 

....i nasze James Bond'y :-)

 

...a niedaleko nasze jachty na kotwicy...

 

 

...z Wyspy James'a Bonda pożeglowaliśmy jeszcze dalej na północ...

 

...do wioski muzułmańskiej na wodzie: Koh Pan Yi

 

....stanęliśmy a long side do siebie i do pływającego pomościku przed restauracją...

 

...prądy były tam niesamowite! pływ półdobowy >4m!

 

...zorganizowaliśmy sobie wycieczkę lokalną motorówką po lasach mangrowych...

 

...nie tylko lasy mangrowe ciekawie wyglądały, ale jaskinie z nawisami w przeróżnych kształtach również!

 

kpt. Jurek przejął stery lokalnej motorówki i wprowadził pojazd na "jajeczko" do miejsca wyokrętowania naszej ekipy...

 

kpt. Małgorzata również próbowała swych sił... trzeba przyznać, iż nielada wyzwaniem jest sterowanie taką "motoróweczką" ! Zabawa wyśmienita!

 

...na noc wróciliśmy do wioski...

 


...z powodu braku wiatru i fali oraz potrzeby integracji => stworzyliśmy katamaran :-)

 

...nie jeden chciałby się teraz do nas przyłączyć! Prawda!!!

 

...po drodze stanęliśmy jeszcze w północnej części Koh Hong (Krabi) i pontonem wpłynęliśmy do środka wielkiej laguny z całkiem wąskim wejściem...

 

...a na noc na boi przy Koh Hong (archipelag Krabi)

 

....super miejsce i w końcu czysta woda!

 

...cieplutko :-)

 

 

...ruszyliśmy dalej wcześnie nad ranem, wschód słońca na wodzie...

 

...postój na kotwicy przy Koh Dam Khwan (ze "znikającym" sand bank'iem łączącym obydwie części wyspy)

 

...chodzi o to, że wraz z przypływem - przejście plażą było zalewane...

 

...aż w końcu w ogóle zniknęło (po kilku godzinach przy odpływie - znów sie pojawiało)

 

...superkowo!

 

...płyniemy w stronę Phi Phi - po drodze mijając "Chicken Island" (Wyspa Kurczakowa)

 

...pozdrawiamy dzielną zalogę s/y Cervantes, która pierwsza dopłynęła do Phi Phi...

 

...i płyniemy do kolejnej zatoczki Phi Phi - przepięknej Ao Nui

 

Ao Nui (Phi Phi)

 

...a tam tak wiele ryb... wystarczy wrzucić kwałek chleba i robi się dyskoteka :-)

 

...z następnej zatoczki na Phi Phi (Ao Yongkasem => Monkey Beach) - w końcu postawiliśmy żagle :-)

 

...dopływamy do głównej zatoki Phi Phi - Ton Sai Bay

 

...ogólnie nie ma miejsca na bojach, ale przychylność Tajlandczyków jest przeogromna, więc a long side to łodzi nurkowej rozwiązuje problem..

 

...zwiedzamy Phi Phi...

 

...z Phi Phi udajemy się do Phi Phi Lee...

 

...po drodze przepływamy obok jaskini Wikingów (w której mieszkają ludzie!)

 

...i lądujemy w Zatoce Maya Bay (Phi Phi Lee)

 

...na tej dokładnie plaży kręcony był film "The Beach" z Leonardo di Caprio

 

...fajnie tu!

 

...zachód słońca niezapomniany!

 

...następnego dnia zostawiamy pod opieką dzielnych współzałogantów nasze jachty w Maya Bay i...

 

...organizujemy dzień nurkowy dla chętnych!

 

...zaliczyliśmy dwa piękne nurkowania!

 

...a na wieczór dopłynęliśmy do Koh Ha Yai...

 

...poza naszymi dwoma jachtami stała jeszcze jedna żaglówka, poza tym nikogo... a dookoła woda...

 

...podwodny świat na Koh Ha Yai to istny raj!

 

...maska i rurka w zupełności wystarczyły...

 

...i dodatkowo w tych niesamowitych okolicznościach - Janusz obchodził imieniny!

 

...ciężko było stąd wypływać... ale cóż... za to czekała nas świetna żegluga do Koh Racha Yai !

 

...w knajpie na plaży Tom Bam Bou Bar na Racha Yai uczciliśmy porządnie imieniny Janusza! Zdjęcie zrobione już rano z tegoż baru... reszta się nie nadaje do publikacji :-) ale się świetnie bawiliśmy!

 

 

...dalej popłynęliśmy do Wyspy Perłowej => Koh Rang Yai

 

Z Wyspy Perłowej wróciliśmy już do Grand Harbour Marina (Phuket), gdzie uzupełniliśmy paliwo, zdaliśmy jachty i wybraliśmy się do lokalnej knajpy na pożegnalną kolację!

Było pysznie!

 

...a kto miał okazje zostać dłużej na Phuket - zaliczył jeszcze wycieczkę na słoniach :-)

 

Ach jaka szkoda było wracać do kraju...

W Bangkoku wiele zobaczyliśmy, każdego dnia zwiedzaliśmy najciekawsze zakątki miasta, łaziliśmy po bazarach i jedliśmy tanie, ale jakże pyszne jedzenie.

Z Bangkoku liniami AirAsia polecieliśmy na Phuket, skąd 11 dni żeglowaliśmy po przepięknym akwenie, penetrowaliśmy świat podwodny, łowiliśmy ryby, nurkowaliśmy, zaprzyjaźnialiśmy się z miejscową uprzejmą ludnością.

Wszędzie nas miło witano, a i my z wielkim zaciekawieniem poznawaliśmy kolejne miejsca, potrawy, zwyczaje Tajlandczyków...

Wracamy koniecznie tu za rok! Jeszcze wiele zostało do zobaczenia!

Z żeglarskimi pozdrowieniami

Małgorzata Talar

fot. uczestnicy rejsu


 

Tajlandia 2012 - relacja z rejsu po niebiańskich plażach - autor: Agata Pyziak

Sobota 10.11/Niedziela 11.11.2012 - Środa 14.11.

"Prosimy o zapięcie pasów, ustawienie foteli do pozycji pionowej, zamkniecie stolików. Lądujemy w Bangkoku". Nareszcie. Ile czasu i z jaką tęsknotą czekaliśmy na to zdanie kapitana lotu! Niektórzy już od maja, kiedy to organizatorka rejsu, Gosia Talar, zaprosiła nas na tą niezwykłą wyprawę.

Przylecieliśmy do Bangkoku, miasta o najdłuższej nazwie na świecie, przez Moskwę liniami Aerofłot. Ich cena okazała się najniższa. W Moskwie cztery godziny oczekiwania umililiśmy sobie maratonem polskich kawałów. Tak żeśmy rechotali, że chyba połowa podróżnych na lotnisku nas słyszała.

W Bangkoku byliśmy rano w niedzielę. Wilgotność dużo ponad 80%, temperatura na bank powyżej 30st.C. Dwie bajecznie kolorowe taksówki zawiozły nas do hotelu w centrum miasta. Hotelik może nie klasy de lux, ale z jedną ogromną zaletą: klimatyzacją! Większa część załogi od razu ruszyła w miasto. Mieliśmy na zwiedzenie trzy dni, więc każdy ułożył sobie ambitny plan, żeby zobaczyć jak najwięcej.

Bangkok to miasto kontrastów: pokryte złotem i kolorowymi mozaikami wspaniałe świątynie, pałace królewskie i posągi stoją tuż obok biednych domków zrobionych z byle czego byle jak nad kanałami, które zapachem i wyglądem bliższe są ściekom niż wodnym szlakom. Chodząc po ulicach Bangkoku nauczyliśmy się jednej ważnej zasady: mamy zielone światło i na miłość boską! uwaga na samochody. Zielone dla przechodniów, pasy na jezdni, pieszy, człowiek-te symbole nie mają w Tajlandii żadnego znaczenia. Warto zapamiętać szczególnie, kiedy samochód wyrasta nagle z prawej, a nie z lewej strony, w którą się oczywiście patrzymy.

Ale najważniejszym spoiwem tej mieszanki dumnej historii z prozą codziennego życia są Tajowie: mali, cisi, pracowici, życzliwi, pobożni, szanujący turystów. Co nas uderzyło to to, że Tajowie jedzą praktycznie cały dzień. W parku o siódmej rano, na ulicy o dziewiątej, na posterunku policji o dziesiątej, w stróżówce przed wejściem do muzeum o dwunastej, na łodziach, na straganach z jedzeniem, spod lady w sklepie, w salonie masażu stóp, w nocy-wszędzie i o każdej porze. A jedzenie mają boskie-trzeba przyjechać, żeby poczuć kompozycję ich przypraw: trawy cytrynowej, curry, tamaryndu i oczywiście ostrej papryczki.

Przed pracą Tajowie idą do parku i ćwiczą tai chi, jogę, tradycyjne sztuki walki z ogromnymi mieczami, jakiś rodzaj karate, jeżdżą na rowerach, co się da. W międzyczasie: jedzą !

Zwiedziliśmy kompleks pałacowy króla, świątynie z posągami buddy leżącego, siedzącego, stojącego, poznaliśmy historię Jima Thompsona, który rozsławił na cały świat cudowny tajlandzki jedwab naturalny, oglądaliśmy tradycyjne tańce w świątyniach pełnych modlących się Tajów, byliśmy na słynnej Kokosan - ulicy knajpek i straganów, jedliśmy świeże owoce, szaszłyczki z mięsa, ale znaleźli się desperaci, którzy schrupali czarnego skorpiona, dzikie muchy w liściach bananowca, smażoną szarańczę, świerszcze, białe tłuste robale z czarnymi łebkami i inne pyszności, które co prawda były martwe, ale nadal (jak dla mnie) obrzydliwe.

Ogólne wrażenie z Bangkoku to tanie ciuchy, świetne podróbki markowych wyrobów, boskie masaże stóp, pyszne żarcie i historia przeplatająca się z codziennym życiem. I upał.

W środę teleportowaliśmy się tajskimi liniami Air Asia do Phuket (tak śliczne stewardesy, że po raz pierwszy pożałowałam, że też jestem kobietą). Odbiór łódek o wdzięcznych imionach: Hugo i Cervantes okazał się niezłym wyzwaniem, a to za sprawą antypatycznego Denisa (Australijczyk?), który lekceważył nasze uwagi co do stanu technicznego. Bez trudu doprowadził Gosię do punktu wrzenia (co nie jest łatwe) i zapracował sobie na interwencję u właściciela czarterodawcy. Już wyjeżdżając dowiedzieliśmy się, że był tak cenionym pracownikiem, że nie przetrwał 3-miesięcznego okresu próbnego i wyleciał z hukiem.
Niesmak relacji z "menedżerem" zatarliśmy pierwszą wspólną kolacją w portowej knajpce. I chociaż dochodziła północ, panie-Tajki zdjęły krzesła ze stołów, zestawiły je i z uśmiechem przyjęły zamówienie od osiemnastu żarłoków. Zimne piwo i stosik krewetek w niebiańskim sosie sprawił, że wreszcie doszliśmy do wniosku: wakacje uznajemy za rozpoczęte !

 

Czwartek, 15.11.

Upał. W nocy prawie tak samo gorąco, jak w dzień. Bierzemy orzeźwiającą kąpiel w basenie na terenie portu, ale zanim doszliśmy na łódkę, efekt kąpieli spłynął w strużkach potu. Spotykamy Polaków, którzy właśnie skończyli rejs. Dostaliśmy od nich bardzo cenne uwagi, gdzie co warto zobaczyć. Szybkie szkolenie z zasad bezpieczeństwa i wreszcie wypływamy. Chciało by się powiedzieć na głębokie wody, ale Zatoka Tajlandzka to płyciutkie i czasem podstępne rejony, o czym bezspornie świadczy opuszczony jacht na wprost od wyjścia z portu leniwie przechylony na lewy bok zastygły w bezruchu.

Łachy piachu, pływy do 4 metrów, mętna woda, prądy pływowe i przeciętna głębokość od 3 do 10m dostarcza sternikom od samego początku sporo dodatkowych emocji. Acha, i zero wiatru. Morze nie tknięte nawet mini-zefirkiem.

Pierwszy postój przy wyspie Kha Hong. Nie możemy się nacmokać z zachwytu nad skałami wyrastającymi jak głowy maczug z wody, porośniętymi soczystą zielenią roślin. Ostatni minus żeglowania po tych wodach to zakaz żeglugi nocą. Z dwóch powodów: znaki nawigacyjne tu nie istnieją, a rybaków i sieci mnóstwo, a poza tym jeżeli w nocy doszłoby do wypadku, nie zadziała żadne ubezpieczenie: ani jachtu ani ludzi. Więc kotwica w dół i wycieczka pontonem. Choć woda mętno-zielona, kąpiemy się. I zdobywamy nowe doświadczenie: prąd pływowy okazuje się tak silny, że załogę trzeba ściągać kołem ratunkowym na pokład. Tylko pływacy w płetwach mogli o własnych siłach wrócić na łódź.

I tak jest super. I upał.

Piątek, 16.11.

Rano obieramy kurs na plan filmu "Człowiek ze złotym pistoletem" z Rogerem Moorem w roli agenta 007 czyli na wyspę Koh Phing Kan. Każdy wie, że na tle małej wysepki z wody sterczy samotna maczuga. Szybko ją wypatrujemy i zaczyna się sesja zdjęciowa. Panowie wciągają brzuchy, napinają "kaloryfery", przybierają pozy "gotowy do strzału", strzelają migawki aparatów, a wszystko bez sensu, bo to nie ta wysepka i nie ta maczuga, jak się szybko okazuje.

Dobrze, że erę 36-zdjęciowych klisz fotograficznych mamy za sobą. Dopływamy do tej prawdziwej wyspy Jamesa Bonda, o czym świadczy ruch łódek jak samochodów w centrum miasta. Duże, małe, wypasione, tubylcze, białe i kolorowe, podpływają do maleńkiej plaży, wypluwają z brzuchów zastępy szarańczy obwieszonej aparatami fotograficznymi, a inne połykają tych co wracają. Istny McDonald na wodzie. Hollywood nie raz korzystał z uroków Tajlandii. Filmom wyszło to na dobre, Tajlandii nie.

My też dołączamy do wartkiego strumienia Rosjan, Japończyków, Niemców i Polaków, robimy zdjęcia, kupujemy drobiazgi dla rodzin i wracamy. Wachtę na Cervantesie ma mistrzowski (jak się później okazało) duet: Darek i Jurek. Ich kreacje kulinarne owiane są po tym rejsie legendą. I tak np. Daro (przed zalaniem wrzątkiem Gorącego Kubka) wygłasza teatralnie maksymę: waham się, jaką zupę dziś wstawić. Załoga nie wiedziała, co ją czeka, kiedy podając parówki na śniadanie padło: Festiwal Parówkowy ogłaszam za otwarty. W trakcie Festiwalu zjedliśmy jakieś pięćdziesiąt cztery parówki na cztery różne sposoby. Kiedy zaczęło nam grozić widmo puddingu parówkowego na słodko i talarków parówkowych pod pierzynką z płatków śniadaniowych w mleku ich wachta na szczęście się skończyła.

Płyniemy dalej na nocleg przy wyspie Koh Pan Yi. Jest tam niezwykła wioska na palach z restauracją, portem rybackim, chatami, sklepami, szkołą z boiskiem (!) i pływającym pomostem przywiązanym różnej grubości sznureczkami do przybrzeżnej skały, żeby pływy go nie porwały. A są spore, prawie 4m. I wartkie, oj wartkie. Wszyscy mieszkańcy są muzułmanami i kiedy nadeszła pora modlitwy, mułła z meczetu przez megafon rozpoczął swoje religijne śpiewy.

Niezwykłe w kraju, gdzie 95% ludzi wyznaje buddyzm, a jedynie 4,6% islam. Jemy przepyszny obiad i ruszamy w podróż po kanałach lasów mangrowych. Wsiadamy na jedną z tzw. long-tail boat. Nazwa "długi ogon" pochodzi od długiego wału poza rufą łodzi, na końcu którego jest śruba. Łódź jest długa i wąska, ale dźwiga w tylnej części monstrualnych rozmiarów silnik. Cięgno gazu to bawełniany sznureczek naciskany raz po raz kciukiem sternika, sprzęgło to kawałek metalowej pałeczki, która przy zmianie pozycji wydaje odgłos jakby ktoś soczyście zaciągnął charcząco nosem, a do zmiany kierunku trzeba przekręcić całego tego warczącego potwora przy pomocy rurki wetkniętej gdzieś w jego trzewia. Podróż jest tajemnicza i piękna.

Na zakończenie nasi dwaj kapitanowie postanawiają spróbować swoich sił i przejąć ster czy raczej ogon. Kpt. Jerzy to chłop wysoki i silny, więc nie posiadamy się ze zdumienia, kiedy przy pierwszej próbie skrętu czerwienieje, żyły wychodzą mu na czoło, zapiera się całym ciężarem o burtę i mieli przekleństwa w zębach. Ale on to nic. Kiedy kpt. Gosia wzięła stalowy "rumpel" do ręki, to była jazda. W walce ze smokiem przyjęła pozycję prawie horyzontalną, ale nie poddała się. Łódka skręciła i dopiero wtedy Gosia wzięła wdech. A z nią reszta załogi. Wyczyny sterników zostały nagrodzone gromkimi brawami.

Ale to nie koniec "atrakcji". Tego wieczora mieliśmy prawdziwą akcję ratunkową. Przypadkiem na kotwiczkę do połowu ryb morskich złapał się...Chris. Kotwiczka jak sama nazwa wskazuje łatwo wchodzi w ciało, ale niechętnie z niego wychodzi. Na szczęście była Ela (lekarz) no i ja, za chwilę ratownik medyczny. Operacja polegała na: uspokojeniu gromadki gapiów-doradców, świetleniu miejsca operacji (prawa łopatka), odcięciu kotwiczki od blachy (jeden pewny ruch kombinerkami), ponownym przekłuciu skóry haczykiem na wierzch (najtrudniejszy moment, ale świetna współpraca teamu medycznego), podaniu środka bakteriobójczego i przytuleniu dzielnego pacjenta (ani pisnął przez cały zabieg). Wnioski: sprzęt wędkarski zniknął z pokładu.
Śpimy na deku, bo upał.

Sobota, 17.11.

Z żalem żegnamy malutką łazienkę ze słodkim prysznicem przy restauracji i majestatyczne warany, które leniwie suną przy skalistym brzegu i płyniemy na wyspę Ko Hong. Wiatru ani na lekarstwo, ale woda zaczyna się z mętnie mlecznej robić bardziej zielona i klarowna. Stajemy w dryfie i gremialnie kąpiemy się w morzu. Woda nie przynosi wiele ulgi, raczej królują okrzyki: ale zupa!, kiedy będzie chłodniejsza?, ale humor nas nie opuszcza i odstawiamy uroczą choreografię "Jedzie pociąg z daleka". A że po wodzie dobrze niesie, rybacy na okolicznych łodziach przerywają połów i gapią się, bo chyba nieczęsto tu widzą takich wariatów.

Przy Ko Hong stajemy na bojce. W zasadzie przy większości wysepek można spotkać 2-3 bojki, choć nie zawsze wolne. Pełny relaks-wycieczka pontonem na brzeg, pyszna kolacja "Cudo z niczego" i kąpiel. Woda jest wreszcie przejrzysta i ciemnozielona. Plaża jest wysypana mąką ze zmielonych muszelek, ma kształt litery U otoczona tropikalnym lasem, a wyjścia na morze strzegą dwie skały.

Leżymy w płytkiej wodzie na piaseczku i się socjalizujemy. Tak, jesteśmy w niebiańskiej zatoczce. Wyspa została spustoszona przez tsunami w 2004, o czym świadczą zdjęcia i tablica upamiętniająca ofiary kataklizmu. Na tej i innych wyspach zauważamy wieże wczesnego ostrzegania i drogi ewakuacji na wyższe tereny lądu. To obszar wysokiego ryzyka. Także ze strony gospodarza plaży, wielkiego warana, który patrzy na nas z pytaniem w ślepiach: uciekaj? odejdź? Przecież ja tu mieszkam !

Niedziela, 18.11.

Noc była niesamowita. Na zatokę wypłynęli poławiacze kalmarów. Scena jak z filmów sci-fi: na całej długości horyzontu na wodzie stoją kule bardzo silnego zielonego światła . Naliczyliśmy ich siedemnaście. Stoją i świecą tak niesamowicie, że czekasz tylko, jak uniosą się w powietrze i znikną na niebie. Światło przyciąga kalmary, wtedy są odławiane. Cudowne widowisko.

Wstajemy o piątej, żeby bladym świtem ruszyć dalej na południe. Po drodze stajemy na cudnej wysepce Koh Khom. To właściwe dwie malownicze bezludne wysepki pośrodku morza połączone jakby złotą bransoletką-pasmem piaszczystej łachy. Woda jest już krystalicznie czysta i kusi szmaragdowym kolorem. Wysepki toną w słońcu, soczysta zieleń pięknie kontrastuje z kolorem wody. Wszyscy stoją na dziobie i wlepiają gały w obrazek z raju, kiedy nagle przykry zgrzyt i...stoimy na rafie. Chwila nieuwagi i...Huston, we've got the problem. Oceniamy sytuację pod wodą, ustawiamy dwa pontony od rufy, dajemy delikatnie wstecz na trzech silnikach i po bólu. Jak skwitował kapitan: każdy może wejść na rafę, ale nie każdy potrafi z niej zejść.

Stajemy na kotwicy i chłoniemy piękno tego miejsca. Nurkujemy, płyniemy na piaseczek, zdjęcia, okrzyki zachwytu trwają dopóki nie wybija dziewiąta i jak spod ziemi wyrasta armada łodzi motorowych z kolorową szarańczą. Nagle na bezludnej wysepce nie ma wolnego miejsca. Kotwica w górę i kurs na Ko Phi Phi Don.

Dopływamy tam ok.15-ej, kąpiąc się po drodze chyba ze dwa razy. Przed wejściem do słynnej Ton Sai Bay stajemy na bojce w zatoce Ao Yongkasem. To plaża opanowana przez zabawne małpki makaki. Biegają między turystami i upominają się o banany i ananasy. Ale czas nagli: musimy stanąć na noc przed zapadnięciem zmroku.

Zatoka Ton Sai Bay to chyba najpopularniejsze miejsce w tej części Tajlandii. W całej zatoce pełno różnych łodzi, aż gęsto. Szukamy stacji benzynowej. Okazuje się nią stary kuter rybacki na środku zatoki. Na pokładzie stoją beczki z paliwem i ręczna pompa, absolutny zabytek, ostatnio widziałam taką na filmie "Pearl Harbour". Negocjacje są szybkie i pomyślne, choć Taj mówi tylko po tajsku, a my nie wysilamy się i mówimy po polsku. Pięć litrów oleju za 200 batów czyli 20 złotych. Po wodę trzeba podjechać do samego brzegu, najlepiej przy wysokiej wodzie, dostaje się węża i tankuje. Ale to najmniejszy problem. Największym okazuje się znalezienie miejsca parkingowego. Bojek w bród, ale co się do której przycumujemy, za godzinkę podpływa motorowy smok i krzyczy, że to jego. Przestawiamy się dwa razy. Za trzecim razem chce nas staranować wielka łódź-baza nurkowa i po żarliwych negocjacjach stajemy long-side do jednej bojki. Udało się. Teraz na ląd, cywilizacja czeka.

Poniedziałek, 19.11.

Upał jest niemożliwy, ale zatoczka to jeden wielki stragan, który ubiera, żywi i bawi. Negocjujemy warunki nurkowania z Moskito Diving: dwa nurki plus lunch z ich sprzętem od 2150 do 3250 batów ( w zależności od umiejętności). Będziemy nurkować na pobliskich wyspach, więc nie musimy zostawać w przepełnionej Phi Phi Don. Płyniemy na Phi Phi Lee ze słynną Maya Bay.

Sławę zawdzięcza swojemu urokowi i ...Leonardo di Caprio, który tam właśnie odbił dziewczynę kumplowi w filmie Niebiańska Plaża. Oczywiście w zatoce nie ma żadnej wolnej bojki, ale tylko do zmroku. Potem turyści odpływają do hotelików, a my cumujemy na noc. Podziwiamy zatokę jak z bajki nieco schowaną wśród skał. Jedziemy na plażę nocą i z samego rana, kiedy jest cicho i spokojnie. Na brzegu dwie tajskie łodzie z kolorowo przystrojonymi dziobami - obrazek jak ze ściany biura turystycznego. Podobno ekipa nocna zawarła znajomość z tubylczą rodziną z głębi wyspy. Musiało być po słowiańsku, bo rano na hasło "my od gry na gitarze" pan nie skasował nas na bileciki wstępu. Cena takich bilecików to rzecz bardzo umowna, zależy od długości negocjacji.

Wtorek, 20.11.

Dzień nurkowania. Moskito Diving przypływa swoja łodzią i wiezie nas na Loh Samah i Koh Bida.

Butla, jacket, płetwy, maska i chlup...jesteśmy w wielkim akwarium. Woda ciepła i czysta. skrzydlice, mureny, węże morskie, żółw, czarny rekin rafowy, papugoryby, najeżki, nadymki, barakudy, fletnice - do wyboru do koloru. Przydało by się tylko, żeby prowadząca nas Sophie miała np. kolorowy parasol w ręku, żeby grupa nie pomieszała się z innymi grupami nurków. Ale strat w ludziach nie było.

Po południu kurs dalej na południe na małą grupę trzech wysepek Koh Ha Yai. Nareszcie powiało. Ze trzy godziny, ze trzynaście węzłów - co za przygoda ! Jesteśmy przed zachodem słońca, są dwie bojki, jedna zajęta przez rybaków, ale są tak mili, że ją zwalniają dla nas.

Myśleliśmy, że widzieliśmy już wszystkie najpiękniejsze plaże, że pływaliśmy w najlepszej wodzie, że oglądaliśmy bajeczne rafy? Aaaa, to byliśmy w głębokim błędzie. To miejsce jest absolutnie nieziemskie. Po dopłynięciu na malutką białą plaże leżąc po szyję w wodzie pojawiają się takie głosy: dobra, ja zostaję, trzeba się zastanowić, co zrobimy do żarcia na Sylwestra, a po Sylwestrze pomyślimy, jak wyprawić Wielkanoc. Dla takich chwil warto tyrać te jedenaście miesięcy. Głębokość peryskopowa 4 metry pokazuje nam świat podwodny, jakiego jeszcze nie widzieliśmy. Składamy obietnicę, że następną wyprawę całą spędzamy na Koh Ha Yai.

Środa, 21.11.

Czas powrotu. Ale wieje trójeczka, więc nareszcie trochę żeglugi przez Ż. Po południu stajemy na Ko Racha Yai. Wyspa-resort, ale chyba tylko z jednym hotelikeim. Słodko jak w bajce. Wyspa słynie z przepięknych zachodów słońca. To prawda-trzeba samemu to zobaczyć. Noc jest wyzwaniem dla obydwu załóg, bo zatoka jest pełna łodzi, bojki są blisko brzegu, a prąd pływowy obraca łódki w tą i z powrotem. Cervantesa stabilizujemy zapasową kotwicą, Hugo nie ma tyle szczęścia i cmoka w nocy pobliskiego katamarana. Ale wieczór jest pełen tańców i hulanki-to imieniny Janusza. Pięknie skomentowała je Agnieszka: imieniny Janusza? W środku lata? Zawsze były w listopadzie ! Tak to się traci kontakt z rzeczywistością.

Czwartek, 22.11.

Płyniemy dalej na południe i stajemy na Koh Rang Yai. To dawna hodowla pereł. Dawna, bo nie znaleźliśmy konstrukcji na wodzie, ale jest sala pokazowa, jak się hoduje perły i oczywiście sklep z cudeńkami z wody słodkiej i słonej. Ceny są tak korzystne, że każdy wychodzi z jakimś drobiazgiem. Tuż przed piątą zdobywamy bar na plaży, co prawda czynny do 17, ale w ciągu ostatnich 10 minut barmani wydają jakiś osiemnaście kolorowych koktajli z orchideą i słomką. Leżaczki, drinki, szum fal.....i po co wracać???

Agata Pyziak

fot. uczestnicy rejsu



 

inne wyjazdy
inne wyjazdy
napisz do nas!
home page Talar Sisters
Relacja Agaty Pyziak z rejsu w Tajlandii 2012
dodaj komentarz -
wpisz się do księgi gości
inne rejsy - fotki
e-mail to Talar Sisters
powrót do strony głównej


Akademia Żeglarstwa TALAR SISTERS
www.talar-sisters.pl