Cebule
to cytryny Północy...
Jedni
prasują białe koszule, wiążą krawaty, zakładają błyszczące sukienki,
wsuwają cieniutkie pończochy, upinają kokieteryjne koki i loki, inni
siedzą rozparci wygodnie w fotelu z piwem w jednym ręku i pilotem w
drugim, tępo wpatrzeni w ekran telewizora, ale są też tacy, co pakują
płócienne worki, ciepłe gacie, czapki, sztormiaki i obierają kurs: na
morze! Byle dalej od miasta, bigosu i ciasta! To my - dzielna i szalona
zarazem załoga pięknego Oceanisa 40 o wymownej nazwie EMOZIONI oraz
równie dzielna i może bardziej szalona załoga Oceanisa 37 WHISPER - wyruszyliśmy na rejs sylwestrowy do Wenecji, aby nowy, 2010 rok, uczcić
na najpiękniejszym rynku Europy, a może i świata... a zaczęło się
to tak:
Niedziela,
27 grudnia.
To dzień przelotu do Triestu. Jedziemy samochodami z różnych miast Polski
i Europy, bo Ania jest z Kopenhagi, a Madzia z Brukseli. Ale wszyscy
lądujemy ok. 2000 w Porto San Rocco w Trieście. A
dokładnie każdy samochód w innym San Rocco, bo są ich trzy: warsztaty
szkutnicze, port na wysokości starówki i na końcu ten właściwy, którego
koordynaty mamy w GPS-ach i które wypadają dokładnie na środku basenu
portowego. Dobrze, że nie jedziemy ślepo do samej chorągiewki w kratkę...
Wita nas Massimo, właściciel jachtów Emozioni i Whisper, zaprasza nas
na kieliszek włoskiego wina i omawia porty, które warto zobaczyć. Daje
nam też cenne rady dotyczące etykiety flagowej i relacji ze służbami
portowymi, bo Włosi to jedno, Słoweńcy to drugie, a Chorwaci to trzecie.
Taki "Trójkąt Bermudzki" na Adriatyku.
Pierwszy wieczór kończymy tradycyjnym polskim makowcem, pierniczkami
nieco zdezelowanymi po podróży i krzepką "grejpfrutówką" taty Talara,
którego wszyscy stokrotnie pozdrawiamy, coraz mocniej z każdym wypitym
łyczkiem. Wodzirejem wieczoru okazuje się Adam, dla zaufanych Żuchelek.
Dzieli się on chętnie swoją mądrością zdobytą podczas niezliczonych
morskich podróży. I stąd dowiadujemy się, że cebule to cytryny Północy! Kto by pomyślał ! (autor powiedzenia: Tata Adama - Andrzej). Adam zachwyca także swoją figurą i zdradza nam sekrety
swojej diety. Pierwsza to Dieta Mango: nie je mango. Druga to Dieta
Cud: je wszystko, a jak schudnie, to cud. Zapamiętujemy te diety i postanawiamy
od nowego roku grupowo je zastosować, po jednej do wyboru. Pełni poczucia
silnej woli i stalowych charakterów z wizją kaloryferów na brzuchach
i talii-os zakopujemy się w śpiwory, bo na zewnątrz -1st.Celsjusza.
Poniedziałek,
28 grudnia.
Poranek wita nas bezchmurnym niebem, jest całkiem ciepło, jakieś 8st.C
i panuje kompletna cisza. Zero wiatru, nul, niente, lustro. Za burtą
odkrywamy meduzy-giganty. Mają jakieś pół metra średnicy. Wyruszamy
po zakupy, odbieramy jachty, pijemy pyszną włoską kawusię, słuchamy
z uwagą wszystkich zasad bezpieczeństwa i coś koło południa ruszamy
do portu Piran na terenie Słowenii. Wiatru ani na lekarstwo, ale tak
przecież bywa. Prognozy są jednak dobre - jeszcze ma powiać. Porcik
Piran to urocze portowe miasteczko założone kiedyś tam na wzór wenecki,
po zmroku pięknie oświetlone i rozbrzmiewające kolędami. Po miłym spacerze
lądujemy w mesie, a wachta kambuzowa, Ania i Arek, raczą nas najlepszym
spagetti bolognese pod słońcem. Atrakcja wieczoru to prawie metrowy
przypływ, ale my - wilki morskie, jesteśmy przygotowani na wszystko.
Jutro zaczynamy prawdziwą żeglugę !
Wtorek,
29 grudnia.
Przed nami długi przelot z Piranu w pobliże naszej upragnionej Wenecji,
do Porto di Piave Vecchia. Przecinamy Zatokę Wenecką po prostej, która
liczy 43 mile. Wiaterek wieje lekki, więc wciągamy żagle na maszt i
szukamy każdego dodatkowego węzła prędkości. Słoneczka nie ma, ale jest
dość ciepło i nie pada. Na pokładzie królują szanty, gorąca herbata
i dobry humor. Są nawet tańce irlandzkie: solo, w parach i grupowo.
Wchodzimy do portu po płytkiej wodzie i kanale z widocznym prądem. Wejście
tyłem pomiędzy dalby ze skrętu pod kątem prostym rozgrzewa nie tylko
Arka-sternika, ale i całą załogę. Arka mianowaliśmy rektorem Wyższej
Szkoły Manewrów Portowych. Porcik z pięknymi sanitariatami, ale bez
żadnych dodatkowych atrakcji, zaskakuje nas ceną :60 EUR. To chyba już
zasługa bliskości Wenecji, no bo co innego, jak tu ani wody, ani sklepu,
ani baru, ani widu, ani słychu... Spuszczamy trap na pomost pod rufą
i idziemy na spacer. Kierujemy się na wschód, tam musi być cywilizacja.....
Środa,
30 grudnia.
Rankiem,
coś koło 0730, mamy jedyną okazję poczuć się jak Jezus Chrystus. Poziom
morza podniósł się ponad metr. Trap, zamiast prowadzić w górę, teraz
schodzi w dół. Pomost znalazł się kilka centymetrów pod wodą. Chodzimy
po wodzie jak pomazańcy boży. Po pół godzinie woda opadła na tyle, że
pomosty znów są widoczne. Ruszamy więc do Wenecji. Pogoda paskudna:
pada zimna mżawka, widoczność spadła do 2 mil, więc znowu szukamy ratunku
w gorącej kawie, torcie makowym, śliwkach w czekoladzie i mandarynkach.
Ech, ciężkie to życie na morzu......
Do Wenecji dopływamy o 1400. Wejście w obręb miasta jest ciekawe nawigacyjnie.
Tor podejściowy jest dobrze oznaczony, ale wpływamy przy odpływie pod
dość silny prąd. Prędkość z 7 węzłów spada do 3. Poza tym napotykamy
na silny ruch tramwai wodnych, statków turystycznych, promów, prywatnych
łodzi motorowych i taksówek wodnych. Wszyscy meldują sternikowi obiekty
z każdej strony, które najczęściej są szybsze od nas i oczywiście czują
się, jak u siebie w domu. Najlepsze rozwiązanie to połączenie prawa
drogi z intuicją i improwizacją.
Szybko
znajdujemy spokojny port w części miasta o nazwie Santa Elena. Pomosty
stałe, a więc obserwujemy w ciągu doby dokładnie ten sam spektakl pod
tytułem: "....pojawiam się i znikam, i znikam....". Ruszamy na pierwszy
rekonesans w miasto-legendę i choć szybko zapada zmrok, szybko stajemy
się ofiarami jego nieodpartego uroku. Udaje nam się zarezerwować miejsce
w restauracji w pobliżu mostu Rialto na sylwestrową pizzę. Ponieważ
już wiadomo, że w noc sylwestrową będzie wysoka woda, zaopatrujemy się
w bardzo twarzowe, kolorowe i ponętne pokrowce plastykowe na nogi wiązane
powyżej kolan. Zobaczymy, na co się przydadzą......
Czwartek,
31 grudnia 2009.
Od
rana gubimy się w najsłynniejszym mieście basenu śródziemnomorskiego.
Nie przeszkadza nam pochmurne niebo, przelotne deszczyki i temperatura
niewiele powyżej zera. Chodzimy z rozdziawioną gębą i podziwiamy wąziutkie
uliczki spięte wygiętymi w łuk mostami, sklepiki pękające od cudownych
weneckich masek karnawałowych i gondole, trochę smutne, bo turystów
o tej porze mało, a gondola wygląda dumnie i uwodzicielsko tylko w pełnym
słońcu.
Na
noc sylwestrową, chyba po raz pierwszy w życiu, zakładamy ciepłe kalesony,
polarki, czapeczki z nausznikami, kurtki wodoodporne i przede wszystkim
kalosze (kto ma) i słynne weneckie bucikowe prezerwatywki. Ruszamy w
stronę placu św.Marka po pysznej pizzy i kieliszku czerwonego wina.
Plac jest pełen ludzi.....i wody. Przypływ sięga, w zależności, gdzie
się stoi, do pół łydki lub do kolan. Podesty są ustawione jedynie na
ulicach doprowadzających do placu. Dalej - radź sobie sam. Są więc klasyczne
wodery wędkarskie, nasze buciki-ptastiki, torebki wszelkiej maści wszystkich
sieci supermarketów, wysokie kalosze, krótkie kalosze, zwyczajne miejskie
obuwie oraz oczywiście gołostopcy-straceńcy. Znakomita większość gawiedzi,
niezależnie od uzbrojenia na nogach, jest całkowicie przemoczona przynajmniej
do kolan i bezgranicznie szczęśliwa. Detal dotyczący temperatury wody
gdzieś blisko zera, nie ma tej nocy żadnego znaczenia. Pośrodku placu,
na wysokiej platformie, animatorzy rozbawiają tłum pluszczący poniżej.
W końcu na słynnej wieży u wejścia na plac pojawia się zegar odliczający
ostatnie sekundy starego roku. Biją dzwony, złote confetti spada z nieba,
strzelają korki od szampana, wszyscy składają sobie kompletnie mokre
i niepowtarzalne życzenia. Całość wieńczy pokaz sztucznych ogni.
Witaj
2010 roku, obyś przyniósł nam korzystne wiatry i wiele tak niezapomnianych
chwil, jak ta najpierwsza !
Piątek,
1 stycznia 2010 roku.
Poranek
budzi nas deszczowo i zimno. Pomost oczywiście pod wodą, więc kalosze
przeżywają prawdziwe oblężenie. Uzupełniamy zbiorniki z wodą i ruszamy
w drogę powrotną. Jeszcze tylko sesja zdjęciowa najsłynniejszej starówki
Europy i wypływamy na morze, tym razem z prądem odpływu. Bez dużego
wysiłku dla silnika pędzimy prawie 10 węzłów. Tuż za główkami toru żeglugowego
szczelnie otula nas mgła. Niewiele widać, właściwie nic nie słychać,
nic nie wieje i jest pięknie. Płyniemy na port Santa Margherita, taki
mały hołd dla naszej pani kapitan. Wpływamy do mariny w miejscowości
Caorle-duży port jachtowy z sympatycznym szefem portu , mediami na kei
i luksusowym sanitariatem, który z dziką rozkoszą okupujemy zamieniając
go w łaźnię parową. Kiedy nasze członki odzyskują temperaturę wskazującą
na podtrzymanie funkcji życiowych, szykujemy pyszną kolację, która szybko
zamienia się super zabawę noworoczną. Fruwają serpentyny i dziewczyny,
tańce, hulanki i swawola w najlepszym polskim wydaniu. Żeby nie zwabić
miejscowych, którzy chcąc nie chcąc uczestniczą w zabawie, bo mieszkają
tuż nad kanałem portowym, odłączamy głośniki pokładowe. To będzie dobry
rok, skoro tak się zaczyna!
Sobota,
2 stycznia.
Pogoda
się ustaliła: leje jak z cebra, coś koło 0 Celsjusza, dla odmiany zaczęło
wiać i żeby nie było nudno, to od razu 30 węzłów. W południe deszcz
zamienił się w deszcz ze śniegiem, a potem w śnieg. Musieliśmy podjąć
decyzję, co robimy, bo port był zamykany zgodnie z pływami morza. O
tej porze roku grodzie zamyka się o 2 w nocy i otwiera o 1400 lub 1600.
Wyjście na otwarte morze przy tej pogodzie i wietrze nie było na tyle
ponętną perspektywą, żeby z niej skorzystać. Przestawiliśmy więc jachty
poza grodzie portowe. Manewr był arcy trudny, bo podmuchy wiatru dochodzą
do 40 węzłów, a kanał, na którym stajemy, po obydwu stronach zajmują
kutry rybackie i jest wąsko jak diabli. Bohaterem akcji zostaje Arek,
który nie na darmo posiada tytuł rektora Wyższej Szkoły Manewrów Portowych,
i rzutem a la Irina Isinbajewa ląduje na pokładzie pobliskiego kutra,
aby po nim zdesantować się na brzeg i przyjąć cały pęczek cum i szpringów
z tańczącego na wietrze 15-tonowego kolosa. Mimo zacinającego śniegu
cała załoga ma wypieki na twarzy i leciutką zadyszkę. Takie akcje pamięta
się długo.
Zabezpieczamy jachty na przypływ, który ma ponad 110 cm. Emozioni zjada
skromną kolację złożoną z dorodnego włoskiego ryżu, sałaty lodowej z
oliwkami, pomidorami, groszkiem i bukietem przypraw oraz pieczonych
udek z kurczaka w bazylii i rozmarynie. Wisper rusza w miasto i pożera
klasyczne włoskie pizze oraz krewetki. Miasteczko to pięknie odrestaurowana
stara osada rybacka z kolorowymi domkami i kamieniczkami bajecznie pomalowanymi
jak w książeczkach do kolorowania dla dzieci. Pod wieczór wiatr cichnie,
my też.
Niedziela,
3 stycznia.
Ranek
budzi nas dość wcześnie, bo mróz wpełza nawet do kajut. Zakopywanie
się w śpiworach niewiele daje, więc wyskakujemy bez budzenia i zakładamy
co się da zamieniając się w cebulki. Na pokładzie istne królestwo Królowej
Mrozu: szron na deku, sople na pokrowcu na grota, cumy stoją w pionie
trzymane za dolny koniec. Za to po wczorajszej zamieci śnieżnej ani
śladu: błękitne, prawdziwie włoskie niebo, słońce i ani śladu wiatru.
Opuszczamy z nutką żalu Canale dell Orologio i wyprowadzamy łajby na
morze, na Triest. To, co skapuje z bomu na stolik, zamarza w oczach
czyli ciepło nie jest, ale humor nas nie opuszcza. Stawiamy nawet żagle,
ale nie na długo, morze raczej przypomina talerz zimnej zupy. Robimy
jakieś 100 zdjęć i prujemy, ile konie pociągną.
W Trieście czeka na nas zamknięta stacja benzynowa, gorące prysznice
i Massimo stęskniony do bólu. Widok jachtów w jednym kawałku uspokaja
go całkowicie, choć nadal nie wierzy, że przy takiej pogodzie popłynęliśmy
do Wenecji i z powrotem.
I
to tyle z naszej relacji. Każdy zabierze z niej jakiś swój kawałek.
Ważne, że choć na krótko, ale połączyła nas wspólna pasja. I niech tak
zostanie...