Rejs na Nowy Rok 2010
z Triestu do Wenecji...

27.12.2009 - 04.01.2010 - wspomnienia...

jachty:
s/y Emozioni, s/y Whisper
typ i powierzchnia ożaglowania:
Oceanis 40, Oceanis 37
skład załogi s/y Emozioni:
Małgorzata Talar, Jarosław Lehwark, Arkadiusz Wrzyszcz, Agata Pyziak, Jerzy Bagiński, Magdalena Kopczyńska, Anna Chacon
skład załogi s/y Whisper:
Magdalena Żuchelkowska, Adam Żuchelkowski, Alicja Karasek, Arkadiusz Karasek, Bartosz Jasiński, Łukasz Karasek, Jerzy Niemczyk
data i port zaokrętowania:
27.12.2009 San Rocco (Triest)
data i port wyokrętowania:
04.01.2010 San Rocco (Triest)
odwiedzone porty:
Piran, Marina del Cavallino, St. Elena (Wenecja), Darsena del Orollogio, Caorle

w całym rejsie

- 32,5 h -

ilość godzin
Mm
pod żaglami
na silniku
przebyto mil
- 8,5 h -
- 24 h -
- 144 Mm -




Cebule to cytryny Północy...

Jedni prasują białe koszule, wiążą krawaty, zakładają błyszczące sukienki, wsuwają cieniutkie pończochy, upinają kokieteryjne koki i loki, inni siedzą rozparci wygodnie w fotelu z piwem w jednym ręku i pilotem w drugim, tępo wpatrzeni w ekran telewizora, ale są też tacy, co pakują płócienne worki, ciepłe gacie, czapki, sztormiaki i obierają kurs: na morze! Byle dalej od miasta, bigosu i ciasta! To my - dzielna i szalona zarazem załoga pięknego Oceanisa 40 o wymownej nazwie EMOZIONI oraz równie dzielna i może bardziej szalona załoga Oceanisa 37 WHISPER - wyruszyliśmy na rejs sylwestrowy do Wenecji, aby nowy, 2010 rok, uczcić na najpiękniejszym rynku Europy, a może i świata... a zaczęło się to tak:

Niedziela, 27 grudnia.
To dzień przelotu do Triestu. Jedziemy samochodami z różnych miast Polski i Europy, bo Ania jest z Kopenhagi, a Madzia z Brukseli. Ale wszyscy lądujemy ok. 2000 w Porto San Rocco w Trieście. A dokładnie każdy samochód w innym San Rocco, bo są ich trzy: warsztaty szkutnicze, port na wysokości starówki i na końcu ten właściwy, którego koordynaty mamy w GPS-ach i które wypadają dokładnie na środku basenu portowego. Dobrze, że nie jedziemy ślepo do samej chorągiewki w kratkę...

Wita nas Massimo, właściciel jachtów Emozioni i Whisper, zaprasza nas na kieliszek włoskiego wina i omawia porty, które warto zobaczyć. Daje nam też cenne rady dotyczące etykiety flagowej i relacji ze służbami portowymi, bo Włosi to jedno, Słoweńcy to drugie, a Chorwaci to trzecie. Taki "Trójkąt Bermudzki" na Adriatyku.

Pierwszy wieczór kończymy tradycyjnym polskim makowcem, pierniczkami nieco zdezelowanymi po podróży i krzepką "grejpfrutówką" taty Talara, którego wszyscy stokrotnie pozdrawiamy, coraz mocniej z każdym wypitym łyczkiem. Wodzirejem wieczoru okazuje się Adam, dla zaufanych Żuchelek. Dzieli się on chętnie swoją mądrością zdobytą podczas niezliczonych morskich podróży. I stąd dowiadujemy się, że cebule to cytryny Północy! Kto by pomyślał ! (autor powiedzenia: Tata Adama - Andrzej). Adam zachwyca także swoją figurą i zdradza nam sekrety swojej diety. Pierwsza to Dieta Mango: nie je mango. Druga to Dieta Cud: je wszystko, a jak schudnie, to cud. Zapamiętujemy te diety i postanawiamy od nowego roku grupowo je zastosować, po jednej do wyboru. Pełni poczucia silnej woli i stalowych charakterów z wizją kaloryferów na brzuchach i talii-os zakopujemy się w śpiwory, bo na zewnątrz -1st.Celsjusza.

Poniedziałek, 28 grudnia.
Poranek wita nas bezchmurnym niebem, jest całkiem ciepło, jakieś 8st.C i panuje kompletna cisza. Zero wiatru, nul, niente, lustro. Za burtą odkrywamy meduzy-giganty. Mają jakieś pół metra średnicy. Wyruszamy po zakupy, odbieramy jachty, pijemy pyszną włoską kawusię, słuchamy z uwagą wszystkich zasad bezpieczeństwa i coś koło południa ruszamy do portu Piran na terenie Słowenii. Wiatru ani na lekarstwo, ale tak przecież bywa. Prognozy są jednak dobre - jeszcze ma powiać. Porcik Piran to urocze portowe miasteczko założone kiedyś tam na wzór wenecki, po zmroku pięknie oświetlone i rozbrzmiewające kolędami. Po miłym spacerze lądujemy w mesie, a wachta kambuzowa, Ania i Arek, raczą nas najlepszym spagetti bolognese pod słońcem. Atrakcja wieczoru to prawie metrowy przypływ, ale my - wilki morskie, jesteśmy przygotowani na wszystko. Jutro zaczynamy prawdziwą żeglugę !

Wtorek, 29 grudnia.
Przed nami długi przelot z Piranu w pobliże naszej upragnionej Wenecji, do Porto di Piave Vecchia. Przecinamy Zatokę Wenecką po prostej, która liczy 43 mile. Wiaterek wieje lekki, więc wciągamy żagle na maszt i szukamy każdego dodatkowego węzła prędkości. Słoneczka nie ma, ale jest dość ciepło i nie pada. Na pokładzie królują szanty, gorąca herbata i dobry humor. Są nawet tańce irlandzkie: solo, w parach i grupowo. Wchodzimy do portu po płytkiej wodzie i kanale z widocznym prądem. Wejście tyłem pomiędzy dalby ze skrętu pod kątem prostym rozgrzewa nie tylko Arka-sternika, ale i całą załogę. Arka mianowaliśmy rektorem Wyższej Szkoły Manewrów Portowych. Porcik z pięknymi sanitariatami, ale bez żadnych dodatkowych atrakcji, zaskakuje nas ceną :60 EUR. To chyba już zasługa bliskości Wenecji, no bo co innego, jak tu ani wody, ani sklepu, ani baru, ani widu, ani słychu... Spuszczamy trap na pomost pod rufą i idziemy na spacer. Kierujemy się na wschód, tam musi być cywilizacja.....

Środa, 30 grudnia.
Rankiem, coś koło 0730, mamy jedyną okazję poczuć się jak Jezus Chrystus. Poziom morza podniósł się ponad metr. Trap, zamiast prowadzić w górę, teraz schodzi w dół. Pomost znalazł się kilka centymetrów pod wodą. Chodzimy po wodzie jak pomazańcy boży. Po pół godzinie woda opadła na tyle, że pomosty znów są widoczne. Ruszamy więc do Wenecji. Pogoda paskudna: pada zimna mżawka, widoczność spadła do 2 mil, więc znowu szukamy ratunku w gorącej kawie, torcie makowym, śliwkach w czekoladzie i mandarynkach. Ech, ciężkie to życie na morzu......
Do Wenecji dopływamy o 1400. Wejście w obręb miasta jest ciekawe nawigacyjnie. Tor podejściowy jest dobrze oznaczony, ale wpływamy przy odpływie pod dość silny prąd. Prędkość z 7 węzłów spada do 3. Poza tym napotykamy na silny ruch tramwai wodnych, statków turystycznych, promów, prywatnych łodzi motorowych i taksówek wodnych. Wszyscy meldują sternikowi obiekty z każdej strony, które najczęściej są szybsze od nas i oczywiście czują się, jak u siebie w domu. Najlepsze rozwiązanie to połączenie prawa drogi z intuicją i improwizacją.
Szybko znajdujemy spokojny port w części miasta o nazwie Santa Elena. Pomosty stałe, a więc obserwujemy w ciągu doby dokładnie ten sam spektakl pod tytułem: "....pojawiam się i znikam, i znikam....". Ruszamy na pierwszy rekonesans w miasto-legendę i choć szybko zapada zmrok, szybko stajemy się ofiarami jego nieodpartego uroku. Udaje nam się zarezerwować miejsce w restauracji w pobliżu mostu Rialto na sylwestrową pizzę. Ponieważ już wiadomo, że w noc sylwestrową będzie wysoka woda, zaopatrujemy się w bardzo twarzowe, kolorowe i ponętne pokrowce plastykowe na nogi wiązane powyżej kolan. Zobaczymy, na co się przydadzą......

Czwartek, 31 grudnia 2009.

Od rana gubimy się w najsłynniejszym mieście basenu śródziemnomorskiego. Nie przeszkadza nam pochmurne niebo, przelotne deszczyki i temperatura niewiele powyżej zera. Chodzimy z rozdziawioną gębą i podziwiamy wąziutkie uliczki spięte wygiętymi w łuk mostami, sklepiki pękające od cudownych weneckich masek karnawałowych i gondole, trochę smutne, bo turystów o tej porze mało, a gondola wygląda dumnie i uwodzicielsko tylko w pełnym słońcu.

Na noc sylwestrową, chyba po raz pierwszy w życiu, zakładamy ciepłe kalesony, polarki, czapeczki z nausznikami, kurtki wodoodporne i przede wszystkim kalosze (kto ma) i słynne weneckie bucikowe prezerwatywki. Ruszamy w stronę placu św.Marka po pysznej pizzy i kieliszku czerwonego wina. Plac jest pełen ludzi.....i wody. Przypływ sięga, w zależności, gdzie się stoi, do pół łydki lub do kolan. Podesty są ustawione jedynie na ulicach doprowadzających do placu. Dalej - radź sobie sam. Są więc klasyczne wodery wędkarskie, nasze buciki-ptastiki, torebki wszelkiej maści wszystkich sieci supermarketów, wysokie kalosze, krótkie kalosze, zwyczajne miejskie obuwie oraz oczywiście gołostopcy-straceńcy. Znakomita większość gawiedzi, niezależnie od uzbrojenia na nogach, jest całkowicie przemoczona przynajmniej do kolan i bezgranicznie szczęśliwa. Detal dotyczący temperatury wody gdzieś blisko zera, nie ma tej nocy żadnego znaczenia. Pośrodku placu, na wysokiej platformie, animatorzy rozbawiają tłum pluszczący poniżej. W końcu na słynnej wieży u wejścia na plac pojawia się zegar odliczający ostatnie sekundy starego roku. Biją dzwony, złote confetti spada z nieba, strzelają korki od szampana, wszyscy składają sobie kompletnie mokre i niepowtarzalne życzenia. Całość wieńczy pokaz sztucznych ogni.

Witaj 2010 roku, obyś przyniósł nam korzystne wiatry i wiele tak niezapomnianych chwil, jak ta najpierwsza !

Piątek, 1 stycznia 2010 roku.
Poranek budzi nas deszczowo i zimno. Pomost oczywiście pod wodą, więc kalosze przeżywają prawdziwe oblężenie. Uzupełniamy zbiorniki z wodą i ruszamy w drogę powrotną. Jeszcze tylko sesja zdjęciowa najsłynniejszej starówki Europy i wypływamy na morze, tym razem z prądem odpływu. Bez dużego wysiłku dla silnika pędzimy prawie 10 węzłów. Tuż za główkami toru żeglugowego szczelnie otula nas mgła. Niewiele widać, właściwie nic nie słychać, nic nie wieje i jest pięknie. Płyniemy na port Santa Margherita, taki mały hołd dla naszej pani kapitan. Wpływamy do mariny w miejscowości Caorle-duży port jachtowy z sympatycznym szefem portu , mediami na kei i luksusowym sanitariatem, który z dziką rozkoszą okupujemy zamieniając go w łaźnię parową. Kiedy nasze członki odzyskują temperaturę wskazującą na podtrzymanie funkcji życiowych, szykujemy pyszną kolację, która szybko zamienia się super zabawę noworoczną. Fruwają serpentyny i dziewczyny, tańce, hulanki i swawola w najlepszym polskim wydaniu. Żeby nie zwabić miejscowych, którzy chcąc nie chcąc uczestniczą w zabawie, bo mieszkają tuż nad kanałem portowym, odłączamy głośniki pokładowe. To będzie dobry rok, skoro tak się zaczyna!

Sobota, 2 stycznia.
Pogoda się ustaliła: leje jak z cebra, coś koło 0 Celsjusza, dla odmiany zaczęło wiać i żeby nie było nudno, to od razu 30 węzłów. W południe deszcz zamienił się w deszcz ze śniegiem, a potem w śnieg. Musieliśmy podjąć decyzję, co robimy, bo port był zamykany zgodnie z pływami morza. O tej porze roku grodzie zamyka się o 2 w nocy i otwiera o 1400 lub 1600. Wyjście na otwarte morze przy tej pogodzie i wietrze nie było na tyle ponętną perspektywą, żeby z niej skorzystać. Przestawiliśmy więc jachty poza grodzie portowe. Manewr był arcy trudny, bo podmuchy wiatru dochodzą do 40 węzłów, a kanał, na którym stajemy, po obydwu stronach zajmują kutry rybackie i jest wąsko jak diabli. Bohaterem akcji zostaje Arek, który nie na darmo posiada tytuł rektora Wyższej Szkoły Manewrów Portowych, i rzutem a la Irina Isinbajewa ląduje na pokładzie pobliskiego kutra, aby po nim zdesantować się na brzeg i przyjąć cały pęczek cum i szpringów z tańczącego na wietrze 15-tonowego kolosa. Mimo zacinającego śniegu cała załoga ma wypieki na twarzy i leciutką zadyszkę. Takie akcje pamięta się długo.

Zabezpieczamy jachty na przypływ, który ma ponad 110 cm. Emozioni zjada skromną kolację złożoną z dorodnego włoskiego ryżu, sałaty lodowej z oliwkami, pomidorami, groszkiem i bukietem przypraw oraz pieczonych udek z kurczaka w bazylii i rozmarynie. Wisper rusza w miasto i pożera klasyczne włoskie pizze oraz krewetki. Miasteczko to pięknie odrestaurowana stara osada rybacka z kolorowymi domkami i kamieniczkami bajecznie pomalowanymi jak w książeczkach do kolorowania dla dzieci. Pod wieczór wiatr cichnie, my też.

 

Niedziela, 3 stycznia.
Ranek budzi nas dość wcześnie, bo mróz wpełza nawet do kajut. Zakopywanie się w śpiworach niewiele daje, więc wyskakujemy bez budzenia i zakładamy co się da zamieniając się w cebulki. Na pokładzie istne królestwo Królowej Mrozu: szron na deku, sople na pokrowcu na grota, cumy stoją w pionie trzymane za dolny koniec. Za to po wczorajszej zamieci śnieżnej ani śladu: błękitne, prawdziwie włoskie niebo, słońce i ani śladu wiatru. Opuszczamy z nutką żalu Canale dell Orologio i wyprowadzamy łajby na morze, na Triest. To, co skapuje z bomu na stolik, zamarza w oczach czyli ciepło nie jest, ale humor nas nie opuszcza. Stawiamy nawet żagle, ale nie na długo, morze raczej przypomina talerz zimnej zupy. Robimy jakieś 100 zdjęć i prujemy, ile konie pociągną.

W Trieście czeka na nas zamknięta stacja benzynowa, gorące prysznice i Massimo stęskniony do bólu. Widok jachtów w jednym kawałku uspokaja go całkowicie, choć nadal nie wierzy, że przy takiej pogodzie popłynęliśmy do Wenecji i z powrotem.

I to tyle z naszej relacji. Każdy zabierze z niej jakiś swój kawałek. Ważne, że choć na krótko, ale połączyła nas wspólna pasja. I niech tak zostanie...

Agata Pyziak


Trasa rejsu ...


Wyświetl większą mapę 

Porto San Rocco (Triest) - Piran - Marina del Cavallino - St. Elena (Wenecja) - Darsena del Orologio - Caorle - Porto San Rocco (Triest)

fot. Magdalena i Adam Żuchelkowscy, Agata Pyziak, Jerzy Niemczyk

inne wyjazdy
napisz do nas!
home page Talar Sisters
From the diary of the cruise Anna Chacon
arykuł w Magazynie
Wiatr nr 1
filmik z rejsu
dodaj komentarz -
wpisz się do księgi gości
inne rejsy - fotki
e-mail to Talar Sisters
powrót do strony głównej

Akademia Żeglarstwa TALAR SISTERS