Tam, gdzie najpiękniejsze plaże, najstarsze żółwie i najwyższe budynki świata...

  • 06 - 16.03.2010 rejs po Seszelach
  • 16 - 20.03.2010 wizyta w Dubaju

jacht:
s/y Maina
typ jachtu:
kat. Lavezzi 40
skład załogi:
Małgorzata Talar (kpt.), Wacław Lewandowski (Z-ca kpt.), Agata Pyziak (of. I), Elżbieta Nabiałek (of. II p.o.), Janusz Nestorowicz (of. III), Dariusz Hanczak, Anna Brzezińska, Joanna Śpiechowicz
data i port zaokrętowania:
06.03.2010 Marina Eden Island (Mahe)
data i port wyokrętowania:
16.03.2010 Marina Eden Island (Mahe)
odwiedzone porty:
Moyenne Isl., Ste. Anne (Praslin), Anse Cocos (La Digue), Bird Island (Endormi), Aride Isl., Port de la Passe (La Digue), Baie de la Raie (Curieuse), St. Pierre, Anse au Riz (Mahe)

w całym rejsie

- 73 h -

ilość godzin
Mm
pod żaglami
na silniku
przebyto mil
- 43 h -
- 30 h -
- 236 Mm -


  • Wspomnienia z rejsu po Seszelach i wizyty w Dubaju Agaty Pyziak => tutaj
  • SESZELE 2010 - filmik z rejsu

 

 


  • DUBAJ 2010 - filmik z wizyty poRejsowej

 

 

  • TRASA REJSU

Marina Eden Island (Mahe) - Moyenne Isl. - Ste. Anne (Praslin) - Anse Cocos (La Digue) - Bird Island (Endormi) - Aride Isl. - Port de la Passe (La Digue) - Baie de la Raie (Curieuse) - St. Pierre, Anse au Riz (Mahe)

 

  • ZAŁOGA REJSU


od lewej: Ela, Asia, Agata, Ania, Wacek, Darek, Janusz i Gosia

 

  • Katamaran s/y MAINA (Lavezzi 40)

 

 


Tam, gdzie najpiękniejsze plaże, najstarsze żółwie i najwyższe budynki świata...

Pamiętacie zimę 2009/2010? Mrozy do minus 30 stopni, hałdy śniegu, ani jak dojść na przystanek, ani gdzie zaparkować samochód, powroty do domu ponad dwugodzinne, że nie wspomnę o dojazdach do pracy... Pamiętacie? To zapomnijcie i przenieście się z nami na białe plaże zacienione bujnymi palmami , które jak kinkiety zwisają koronami nad piaskiem dając wytchnienie zbłąkanym żeglarzom...

Popłyniemy na Seszele...

fot. Dariusz Hanczak

Sobota 6 marca.

Lądujemy na Mahe, w stolicy największej z wysp archipelagu Seszeli, Victorii. Są wśród nas desperaci, którzy krzepko dzierżą puchowe kurteczki w ręku, ale te znikają, zanim dojdą do końca trapu samolotowego. Ogarnia nas niezbyt wilgotna poducha rozgrzana do 35 stopni, śpiewają ptaki, kwitną kwiaty, roślinność bucha zielenią, a nam chce się skakać z radości. Przedstawiciele firmy czarterującej Marine Cat Sey są bardzo uprzejmi, uśmiechnięci i pomocni. Chętnie odpowiadają na nasze pytania. Kiedy pytają o pogodę w Polsce, uśmiechają się z lekkim politowaniem.

Przyjeżdżamy do Mariny Eden Island, jest cicha, spokojna, otoczona przepięknymi wzgórzami porośniętymi tropikalnym lasem. W porcie pływające pomosty, choć pływy niezbyt duże, jest prąd i woda , bardzo dobre zaplecze sanitarne, dwie restauracje, ale żadnego sklepu. Okrętujemy się na katamaranie Lavezzi 40 o kobiecej nazwie Maina. Po zakupy jedziemy taxi do Victorii, 5 minut drogi. Dojadamy ostatnie symbole polskości-kabanosy i kanapki z suchą krakowską i zmęczeni zalegamy w kajutach.

Niedziela 7 marca.

Zanim wyruszymy na spotkanie latających ryb, obowiązkowe szkolenia-z zasad bezpieczeństwa i obsługi jachtu.

Szybciutko uczymy się też, ze nawet 10 minut na słońcu powoduje dotkliwe pieczenie skóry. Trudno oprzeć się pokusie kontaktu z ciepłem słońca po 5 miesiącach śniegu i mrozu, ale rozsądek górą-wciągamy czapeczki, koszulki i bermudki i nareszcie... wychodzimy w morze.

Locja jest przeciekawa, dużo płytkich raf, które wbrew zasadom nawigacji, ale zgodnie ze wskazówkami czarterodawcy, przepływamy górą modląc się, żeby zostać w narysowanym ołówkiem na mapie korytarzu. Woda jest koloru mlecznych szmaragdów.
Obieramy kurs na wyspę St.Anne, która jest parkiem narodowym. Po drodze omijamy Ile au Cerf i kilka mniejszych wysepek, każda otoczona podwodnym kołnierzem rafy koralowej, która 'barwi' wodę na wszystkie odcienie zieleni.

Stajemy na kotwicy przy Ile Moyenne. Wyspa wygląda jak rezydencja Robinsona Crusoe-jak urzeczeni fotografujemy małą plażę otuloną zielonym płaszczem tropikalnej roślinności i jakby trochę czekamy, aż wyjdzie z niej Piętaszek, zobaczy nas i z krzykiem poleci po pana.

Pracownicy parku narodowego pojawiają się znikąd, są bardzo mili i po krótkim przywitaniu z lekkim, chyba udawanym, zażenowaniem informują nas o podatku. Wyjściową cenę 1600 rupii seszelskich negocjujemy do 850 plus dwa zimne piwa. Potem rozpływamy się w raju, kąpiemy się, nurkujemy z fajką, a po pysznym rosole z makaronem, kurczakowymi udkami i marchewka autorstwa Janusza udajemy się pontonem na brzeg. Tam mamy pierwsze spotkanie z lokalną fauną: witają nas wielkie żółwie, nieco zdziwione naszym zachwytem nietoperze, które można głaskać po łebkach i roje kolorowych ptaszków. Spotykamy bardzo ciekawą postać.

fot. Janusz Nestorowicz

Jest to Brytyjczyk, pomarszczony staruszeczek, którego losy były związane z polskim emigrantem. Ponoć jedyną pamiątką, jaką przekazała mu jego matka, to polska koszulka, która w tej chwili jest nawet w jakimś muzeum marynistyki w Wielkiej Brytanii.

Brandon, bo tak mu na imię, wyposaża nas w spory zasób wiedzy o Ile Moyenne, mapki wyspy i owoce mango, które rozpływają się w ustach. Postanawiamy przed wyruszeniem w dalsza drogę podarować mu naszą koszulkę załogi z wyszytym jachtem i napisem Seszele 2010, które przezornie w nadmiarze przygotowała nasza kapitan Gosia.
Wieczorem pod baldachimem z gwiazd i po sutej kolacji (makaron z kurczakiem we włoskich ziołach i świeże owoce) postanawiamy rozegrać konkurs w kalambury. Wszystkim załogom polecamy tę formę zabawy, bo już po pierwszych zgadywankach nasz śmiech słychać chyba na Madagaskarze. Inwencja prezenterów nie zna granic, ale wyłaniamy trzech mistrzów. Janusz z niezapomnianym klepnięciem ręką w ścianę mesy [Czterej Pancerni i Pies], Darek z dziesięciominutowym pokazem zwariowanego paralityka w czapeczce [Smerfy] i wreszcie zwycięzca Wacek z podciętymi rachitycznymi skrzydełkami i krogulczym nosem [ORP Orzeł].
Po kilku godzinach czystego śmiechu i wspanialej zabawy zasypiamy wsłuchani w cichy szum fali przyboju.

Poniedziałek 8 marca.

Rano podpływa do nas obsługa techniczna z firmy czarterowej, mamy niewielki problem z lewym silnikiem, który panowie naprawiają od ręki. W tym samym czasie Wacek zamienia się w kreta i myszkuje w rurach pod zlewem, które zatykają resztki z jedzenia. Paskudna robota i w czasie rejsu Wacek ratuje nas dwa razy.

fot. Małgorzata Talar

Wyruszamy w 23-milowy przelot przez Ocean Indyjski. Słońce pali niemiłosiernie, więc chowamy się w każdą plamę cienia w kokpicie. Na środku morza nie wytrzymujemy 41 stopni-stajemy w dryfie i wskakujemy do wody.......ubrani w bluzki z długim rękawem i długie spodnie, bo woda daje jedynie złudzenie ochrony przed słońcem. Ocean ma głęboko błękitny kolor i jest jedynie o pięć stopni chłodniejszy od powietrza. Trzeba więc zanurkować, żeby się nieco schłodzić, ale i tak kąpiel przynosi ulgę i wytchnienie.

Płyniemy na wyspę Pralin. Wchodzimy oznakowanym torem wodnym. Są miejsca, gdzie jacht od dna dzielą skromne 4 metry, ale to podobno standard w tych wodach. Wpływamy do zatoczki z małym pomostem dla jachtów. Jest prąd, woda, sanitariaty o standardzie wyspiarskim, w których po ścianach biegają małe śliczne zielone jaszczureczki, ale w tym klimacie zimna woda to największy rarytas dla przegrzanego i podpieczonego ciała. Załoga po raptem dwóch dniach na wodzie wygląda tak, że w castingu do remake'a Winetou i Apanaczi angaż mamy gwarantowany.
Więcej o wyspie dowiemy się jutro-wyruszamy w głąb lądu z przewodniczką, która na pewno opowie nam dużo ciekawych rzeczy. Dziś uzupełniamy zapasy spożywcze i, tym razem spokojnie, kontemplujemy dzień kobiet. Udajemy się do uroczej miejscowej knajpki. Jak zwykle miły i uśmiechnięty kelner poleca dania z głowy, bo pojęcie menu nie jest znane na wyspach.

Zamawiamy zgodnie z zasadą 'to co pan poleca' jakieś osiem rożnych dań. Kolacja jest pyszna: risotto z papai, ryba z grilla, ryba w sosie kreolskim, krewetki, sałatka z solonej ryby ze złotym jabłkiem, które wbrew nazwie wcale nie jest jabłkiem, ostra sałatka z ośmiornicy i kilka innych cudów kuchni wyspiarskiej, które wprawiają nas w tak doskonały nastrój, że dziewczyny zaczynają widzieć w szefie kuchni, lekko zwalistym kreolczyku o niebieskich oczach, potencjalnego kompana na życie lub przynajmniej na czas rejsu. Jest tak ciepło i tak pięknie, że zalegamy na dziobie i milkniemy oszołomieni milionem małych brylantów rozsypanych po głęboko granatowym podniebnym oceanie. Część z nas śpi na deku, trochę z powodu romantycznej duszy, trochę z powodu przegrzania ciała.

Wtorek 9 marca.

fot. Wacław Lewandowski

Najjaśniejszy zlitował się nad czerwonoskórymi i zesłał deszcz. Cieszymy się tym bardziej, że rano ruszamy na krótką wycieczkę w głąb wyspy Pralin do Parku Valley de Mai. Wstęp 20 EUR, ale warto. Park jest ścisłym rezerwatem palmy kokosowej tzw. coco de mer. Jej nasiona, kokosy, są przeogromne, mogą osiągać wagę 25 kg, ale ich osobliwość polega na tym, że są podobne do dorodnych kobiecych pośladków. Idąc w całkowitej ciszy podziwiamy palmy giganty, drzewa czerwone, o osobliwej nazwie 'krew smoka', ogromne owoce jackfriut, bardzo słodkie, ale podobno bardzo intensywnie cuchnące, spore pająki całkowicie bezpieczne i lecznicze roślinki nazywane stopki jaszczurek. Wracając kupujemy pamiątki i fotografujemy wyładunek olbrzymich ryb z łodzi rybackiej. Przestaje padać podczas wyjścia z portu, znowu lampa tyle, że wilgotność powietrza oscyluje koło setki. Na przyjemnych podmuchach od rufy obieramy kurs na La Digue, zatokę Kokosową.

Dopływamy nie do wyspy, lecz do raju na ziemi. Takich widoków nie stworzą nawet animatorzy Avatara! Piasek biały jak mąka, woda w kolorze szmaragdów, palmy poprzetykane głazami granitowymi i lazur nieba-ten widok nie ma wad, to istny Eden! Ale zwodniczy, o czym wkrótce przekonuje się Gosia, Ania, Ela i Asia czyli nasza Pierwsza Desantowa.

Słoneczko świeci, żółty pontonik wesoło pomyka po spokojnej zatoczce, aż tu znikąd pojawia się długa, wysoka i zuchwała fala przyboju, która porywa naszą kompanię i w ułamku sekundy wywraca ją do góry dnem. Reszta załogi na jachcie zamiera, dziewczyn nie widać dobre kilkanaście sekund, biegniemy po lornetkę i z napięciem liczymy głowy wynurzające się z białej piany.

Są wszystkie! Ale sytuacja nadal nie wygląda różowo: silnik zalany, brak łączności z jachtem, odległość dzieląca rozbitków i statek/matkę to min. 250 metrów, miedzy nami rafa i tylko z pozoru niepozorne fale przyboju. Pierwszy na ratunek bieży Janusz, płynie wpław na plażę, a następnie wraca mocno wycieńczony tą eskapadą. Pierwsza

fot. Anna Brzezińska

Desantowa podejmuje desperacką próbę wypłynięcia na pagajach, która kończy się powtórną wywrotką. W tym czasie załoga jachtu opracowuje plan pod kryptonimem „Cudowne Ocalenie”: wysyła wpław na plażę Agatę, która przy pomocy przyponu ściągnie z jachtu do pontonu powiązane cumy odciążone odbijaczami.
Plan zacny, na szczęście druga próba przebicia się na morze jest udana i wszyscy szczęśliwie lądujemy na decku. Bilans strat: zalany silnik zaburtowy, mocno stłuczone kolano Eli po uderzeniu o rafę, guz na czole Ani po uderzeniu przez silnik w czasie lotu orła, piasek w zębach u Asi, pocięte stopy Gosi o rafę, okulary, czapki, chustki stracone bezpowrotnie, zalane aparaty fotograficzne udało się odzyskać. Tak wiec skończyło się na strachu, ale chyba wszyscy bogatsi jesteśmy o spory worek nowych doświadczeń.

Wacek dokonuje cudu inżynierii silnikowej, rozkręca katarynkę, suszy, dmucha, skręca, odmawia zaklęcia voodoo voodoo i następnego dnia silnik znowu działa!
Dostaje gromkie brawa, ale prosi dziewczyny, żeby już nie pływały do góry dnem.

Wtorek 9 marca środa 10 marca.

Po kolacji wyruszamy 'na nockę' przed nami 65 mil do najdalej wysuniętej na północ wysepki Archipelagu Seszeli czyli Ile Bird lub Bird Island. Dzielimy się na 3-godzinne wachty i o 20.00 zaczynamy, jak się później okazuje, 20-godzinną walkę z deszczem i z wiatrem ze wszystkich kierunków, jakie żeglarz możne znaleźć na róży wiatrów.

fot. Małgorzata Talar

Wieje zdrowo, do 25 węzłów, widoczność w dzień nie przekracza kilkuset metrów, woda leje się na nas z góry, z prawa, lewa, z przodu i z tylu. Wachtowi nie rozumieją znaczenia słowa suchy, to dla nich abstrakcja w każdym calu ich ubrania i ciała. Pocieszające jest jedynie to, że wiatr przypomina podmuch suszarki do włosów, a deszcz ma temperaturę wody z kranu, którą myjemy zazwyczaj ręce w łazience. Mimo to humor nas nie opuszcza. Janusz siedzi za sterem smagany deszczem w twarz, nie schodzi z obranego kursu nawet o 5 stopni, powoli podejrzewamy go, że po godzinach dorabia jako motorniczy we Wrocławiu. Po dwóch godzinach bezgłośnego siedzenia w strugach deszczu na pytanie, czemu tak milczy, odpowiada:"Słucham radia!"

Gosia po 16 godzinach w deszczu otwiera drzwi do mesy, wchodzi na chwilę , po czym wychodzi mówiąc: "Wyjdę na dek, bo u was jakoś za sucho....". Darek z Agatą refując grota po raz siódmy zbierają w rękawy kurtek całą wodę zebraną przez lazy jacka, który teraz pełni rolę rynny o dużym i wydajnym przekroju. Komentarz Agaty, który nie nadaje się do publikowania, Darek stoicko kwituje: "Wstań, to sporo spłynie do spodni i do butów." Nie ma to jak przyjaciel w biedzie!

Janusz odnosi pierwsze zwycięstwo jako wędkarz oceaniczny i łapie dorodnego tuńczyka, jakieś trzy kilo......bez haka !
Wreszcie dopływamy, ale długo dowierzamy tylko pozycji na mapie, bo wyspy nie widać nawet na przysłowiowe wyciągniecie reki. Z mapy i z odczytu przyrządów wynika, ze wyspa jest 0,3 mili po lewej burcie. Gosia za sterem, Agata tuż obok. Dookoła tylko mokra wyjąca ściana szarego deszczu. W pewnej chwili słychać głos Gosi: "Agata, widzisz coś?" Agata wrzeszczy: "Nie, ale czuję, że musi być gdzieś blisko." Około piątej deszcz słabnie na tyle, że z białoszarej ściany wylania się ciemnoszary zarys wyspy.
Nooooo, pięknie tu na tych Seszelach!

Stajemy na kotwicy, jemy przepyszne ryby z miejscowych wód kupione od tubylców na La Digue, załoga obdarowuje Agatę przepięknym naszyjnikiem z macicy perłowej z okazji urodzin, po czym wszyscy rozpełzają się po kajutach. Do rana stawiamy wachty kotwiczne, wiatr jeszcze trochę kręci.

Czwartek 11 marca.

fot. Anna Brzezińska

Poranek wita nas łagodnym rozkołysem i pięknym wschodem słońca. Po burzy ani śladu. Ela raczy nas racuszkami ze świeżym mango, nie wiemy czy lizać własne paluszki czy jej. Szykujemy ponton i płyniemy na wyspę. Jest urzekająco piękna: z piasku można wypiekać pszenne bułeczki, za wąskim pasem plaży zaczyna się przepyszna wstęga bujnej soczystej zieleni, w której niewielkie ocienione polanki dają wytchnienie od skwaru lejącego się z nieba. Zwiedzamy całkowicie bezludną wyspę. Woda przechodzi przez całą paletę szmaragdu do błękitu. Nurkujemy z maskami i fajkami. Pod wodą sporo tropikalnych ryb i ogromna, groźnie wyglądająca płaszczka z długim spiczastym ogonem. Omijamy ją szerokim łukiem. Wyławiamy muszelki, woda ma ponad 35 stopni...

Jest tak błogo, że nie czujemy, jak podczas snurklowania spalamy sobie plecy i łydki. Część załogi idzie w głąb lądu, podziwia żółwie chodzące sobie majestatycznie po całej wyspie. Napotykamy po drodze Francuza, który poprzedniego dnia przyleciał helikopterem na tygodniowe wakacje. Z przerażeniem w oczach opowiada nam chwile mrożące (jego) krew w żyłach, jak wczoraj w oku cyklonu helikopter lądował 3 razy i nie dotknął ziemi. Kiedy usłyszał, że my w tym przyjemnym tropikalnym deszczu halsowaliśmy się 20 godzin na pełnym oceanie, po odzyskaniu oddechu wyszeptał tylko:"... impossible !"

Robimy kolejne paręset zdjęć i żegnając się z tym miejscem ze łzami w oczach obieramy kurs na Aride. Nocny przelot przebiega bez emocji, wieje leciutkie 10 węzłów, płyniemy baksztagiem. Koło siódmej rano jesteśmy na wysokości Aridy.

Piątek 12 marca.

fot. Małgorzata Talar

Arida jest prywatną własnością założyciela fabryki czekolady, Christophera Cadburry, i ścisłym rezerwatem ornitologicznym. Cała wyspa jest jedną wspaniałą tonącą w zieleni wolierą, która tętni głosami ptaków. Ich gniazda są doskonale widoczne, dużo gnieździ się na skalach.

Wyspę opływa dość silny prąd. Cumujemy do boi (są ich tam dwie) i wskakujemy do cieplutkiej wody. Prąd wystawia nasze umiejętności pływackie na leciutką próbę, ale wkrótce lądujemy na plaży całkowicie opanowanej przez cztery gatunki....krabów, w tym rzadko występującego kraba pustelnika z domkiem na plecach. Linia lasu tropikalnego jest możne 20 metrów od brzegu morza. Nie wiemy, co najpierw podziwiać: śnieżnobiały ciepły piasek, skały, gniazdujące ptaki, biegające i kopiące norki w piasku kraby czy znowu zniewalającą zieleń morza. Gosia i Ania płyną na plażę, a następnie wspinają się na przybrzeżne skałki, żeby lepiej podziwiać ptaki.

Po pysznej zapiekance z ziemniaków, boczku i cebuli pod beszamelem autorstwa Eli ruszamy w dalszą drogę. Kurs na wyspę La Digue.

Dopływamy wczesnym popołudniem. Port De la Passe jest mały, ale duży ruch zapewniają małe promy pasażerskie, łodzie rybackie, handlowe i oczywiście katamarany turystyczne. Po nabrzeżu krąży czujnie pracownik kapitanatu portu i prosi o przestawienie jachtu w celu nabrania wody. Kranów ani widu ani słychu, ale wierzymy mu na słowo. Ustawienie jachtu chwilę nam zajmuje, zaskakuje nas prąd w miejscu wskazanym przez tubylca. Tankujemy wodę, w porcie robi się coraz tłoczniej jachty spływają z wody tym tłumniej, że na niedalekim horyzoncie zawisło olbrzymie wiadro z wodą, gigantyczny prysznic w kolorze ciemnografitowym, który nieuchronnie zbliża się w naszą stronę. Stajemy bezpiecznie na kotwicy w porcie, płacimy SYR 100 za wodę.

W Port de la Passe odkrywamy mały sklepik, z którego obecności cieszymy się jak małe dzieci: włoską lodziarnię. Tu lody smakują na 400 procent. Opychamy podwójne porcje zlizując je na koniec prawie z łokci. Zakupy uzupełniamy w uroczych sklepikach tuż za portem, ale na ponton ładujemy je już w rzęsistym deszczu. Wtedy zaczyna się spektakl, który na roboczo nazywamy "Ignorancja po Francusku". Duży katamaran francuskojęzycznych amatorów żeglarstwa (z naciskiem na amatorów) wpływa do portu i nie bacząc na ustawienie jachtów wciska się na siłę pomiędzy pięknego old timera a nas, przerzucając po drodze swoja kotwicę ponad naszą. Ponieważ ich kotwica nie łapie, wiec ściąga naszą kotwicę i nasz jacht na bogu ducha winnego oldtimera. Dla pikanterii trzeba dodać, że skalisty brzeg jest jakieś 50 metrów za jachtami. Oczywiście leje do tego jak z cebra, zapada noc i zaczyna wiać. Ustawienie w pozycji bezpiecznej i adekwatnej do warunków zabiera ponad godzinę i angażuje w sumie załogi czterech łodzi. Konstrukcja z cum i kotwic jest tak zawiła, że na każde uderzenia wiatru w nocy na pokłady wyskakują sternicy, nie trzeba chyba dodawać, że jedynie załoga francuska śpi snem sprawiedliwych. Już wówczas martwimy się o manewr wyjścia. Ale to dopiero jutro.

Sobota 13 marca.

fot. Dariusz Hanczak

Wstajemy raniutko, pakujemy wodę i aparaty fotograficzne i za EUR 9 jedziemy na kilkugodzinną wycieczkę rowerową po wyspie. Widoki są piękne. Trafiamy do Parku Krajobrazowego na plażę, która jest tak piękna, że wydaje się wręcz nierealna. Siadamy w cieniu skał i palm na plaży i nie możemy oderwać wzroku od zielonkawej wody ciągnącej się płytką rafą kilometrami. Aparaty fotograficzne jęczą z przepracowania.

Wracamy do portu, ostanie pamiątki lądują w torbach i.....zaczynamy tłumaczyć mistrzom kotwicowiska, co mają zrobić, żebyśmy mogli wypłynąć. Pracuje cała załoga, każdy precyzyjnie wie, co i kiedy ma zrobić, Wacek tyra na pontonie w skwarze południowego słońca, które pali jakieś 45 stopni plus. Najgorzej z kotwicą francuzów, która oczywiście jest skrzyżowana z naszą. Przy jej zdejmowaniu o mało nie tracimy bosaka, ale Janusz z Darkiem dokonują niemożliwego. Tupet Francuzów sięga zenitu, kiedy do zlanej potem i sapiącej załogi dochodzi pytanie, czy możne wywieźlibyśmy ich kotwicę na środek basenu portowego. Na szczęście nie wiemy jak po francusku jest "...chyba was Bóg opuścił...", więc z oddechem ulgi, ostrożnie przez mocno rafowe wyjście opuszczamy piękną La Digue.

Nowy kurs: wyspa St.Pierre. Za kołem sterowym Asia, więc czujemy się błogo i bezpiecznie. Jemy makaron z sosem pomidorowo-warzywno-ziołowym i sałatkę owocową na deser w ilości wystarczającej na wyżywienie pułku wojska. Kiedy wspominamy, że widzieliśmy najpiękniejsze miejsca na ziemi, Gosia szybko wyprowadza nas z błędu i mówi, żebyśmy szykowali aparaty, bo przed nami St.Pierre. Tym razem przysłowiowa szczęka upada nam z brzękiem na pokład. To taki diamencik na zielonej tafli oceanu, składający się z wyżłobionych falami i wiatrem skał, palm i innych bujnych i głęboko zielonych roślin. Cukiereczek. Rzucamy kotwicę w dozwolonym miejscu, wskakujemy w kostiumy i płetwy i chlup - już nas nie ma. Otacza nas ławica dużych bardzo ciekawych ryb o ślicznie rozdwojonych ogonach. Towarzyszą nam cały czas. Pierwsze 100 metrów to raczej rozczarowanie - pod wodą plaża. Ale dopływamy do skał wyspy i tam eksplozja życia. Ryby rafy koralowej każdego koloru, wielkości i kształtu żerujące na koralu są wszędzie. Po wypłynięciu, podnieceni wymieniamy zdawkowe informacje, którą warto gdzie zobaczyć i znów pod wodę. Najpiękniejszy chyba okaz udaje się wypatrzyć i sfotografować Agacie: to przepiękna murena, która płynie wolno ruchem węża tuż nad dnem i która ma niezwykłe ubarwienie: cała jest w biało-czarne paski, jak zebra. To doskonałe zakończenie kolejnego cudownego dnia na Seszelach.

fot. Anna Brzezińska

Przepływamy na kotwicowisko w Baie de la Raie (Baie Curieuse). To kolejny Park Narodowy, o czym przekonujemy się natychmiast, jak stajemy. Podpływa do nas stado ryb wielkich i płaskich jak tarcze strzelnicze. Zaczyna się taniec wojowników o rzuconą resztkę makaronu. Są niewiarygodnie wielkie i pływają wynurzone do polowy. Aż strach pomyśleć, co czeka nas jutro, kiedy wskoczymy do wody w blasku słońca. A teraz podziwiamy kolory zachodu......

Niedziela 14 marca.

Wstajemy wcześnie wraz ze słońcem i ruszamy na podbój wyspy Curieuse. Wzdłuż plaży w zielonkawej kryształowej wodzie ciągnie się rafa koralowa. Na plaży wita nas stado ponad 100-letnich żółwi, które są bardzo łase na drapanie w szyjkę i głaskanie po głowach. Szlak prowadzi nas w głąb tropikalnego lasu. Wchodzimy na łagodne wzgórze po kamiennych schodach. Jest parno i gorąco. Upal daje nam się we znaki. Są pierwsze oznaki szaleństwa. Darek widzi np. galopującego po schodach żółwia i krzyczy do Gosi mozolnie ustawiającej parametry zdjęcia: "Szybko, szybko, bo ci ucieknie!"

Pomostami zbitymi z desek na palach wkraczamy do tajemniczego zatopionego w ciszy lasu mangrowego. Z trudem łapiemy powietrze, niektórzy maja zawroty głowy. Z informacji turystycznej dowiadujemy się, że drzewa mangrowe wytwarzają korzenie napowietrzne, którymi pobierają tlen z powietrza, natomiast bakterie żyjące w tym ekosystemie wytwarzają duże ilości gazu, który dodatkowo utrudnia ludziom oddychanie. Kolejna zagadka z Archiwum X rozwiązana.

Dochodzimy na drugą stronę wyspy w ciągu 45 minut i wychodzimy na kolejną w tej podroży baśniową plażę z białym piaskiem, łagodnym dnem i wodą o temp. 36 stopni koloru szmaragdowego kryształu. Zrzucamy to co mamy na sobie i jak dzikusy rzucamy się w morze.

Z grupą zaprzyjaźnionych Seszelczyków na Curieuse

W lesie nieco dalej przy plaży spotykamy grupę Seszelczyków, mężczyzn, kobiety i dzieci, którzy przyjeżdżają tu raz w roku na rodzinny piknik. Gotują potrawy, jedzą owoce, piją sok z mango i śpiewają. Aby umilić im przygotowania, Gosia z Darkiem chwytają za gitary i dajemy im prawdziwy polski popis szant. Co prawda nikt nie zna słów, a Gosia z Darkiem akordów, ale dostajemy sowite oklaski, zimny sok z lodem!, owoce gurany i love apple nieznany nam zupełnie, ale zasługujący na nazwę, bo wszyscy patrzymy na siebie i innych z zachwytem.

Obok miejsca pikniku zwiedzamy dom Doctor's House, który nie jest domem odtwórcy głównej roli kultowego serialu Dr. House, lecz domem/muzeum szkockiego lekarza, poddanego JKM Królowej Wiktorii, Sir Williama MacGregora, który w II poł. XIX leczył na wyspie trędowatych. Prosimy naszych nowych przyjaciół, aby zamówili nam taksówkę, bo nie mamy siły, aby pokonać wyspę po raz drugi. Po 10 minutach przypływa Ronaldo, tyczkowaty rasta w okularach a la Miami vice, wsadza nas do swojej 85-konnej limuzyny, przekłada wajchę i... czapeczki lecą nam z głów. Po drugiej stronie wyspy jesteśmy w 2,5 minuty.

Płacimy obowiązkową opłatę za postój w parku 15 EUR od osoby i 20 EUR za kotwiczenie, żegnamy się w wodzie z paletkami/gigantami i obieramy kurs na Mahe. Czas nas goni, ale jeszcze korzystamy z życia, zjadamy kurczaka duszonego w warzywach ze smażonym ryżem, popijamy sokiem z mango i gramy w kości jak prawdziwi marynarze. Przed nami 30 nm kompletnej flauty w 45 st.C

Do północno zachodniego cypla Mahe o prostej nazwie Anse Au Riz Cap Ternay dopływamy niestety po zmroku. Linia brzegowa jest bez żadnego oznaczenia świetlnego, a dno morskie w tym kraju składa się wyłącznie z rafy. Szykujemy kolejną akcję desantową: po rzuceniu kotwicy postanawiamy jeszcze podać cumę z rufy na brzeg. Do jednostki desantowej wskakuje Wacek i Agata. W całkowitych ciemnościach usiłują wywieźć cumę, która dwa razy wkręca się w śrubę silnika. Wracamy na jacht, zabieramy Gosię na pokład i ponawiamy próbę. Tym razem podpływamy do skalistego brzegu. Agata wyskakuje do wody, znajduje wejście na skały, mocuje cumę, desant wraca na jacht. Stoimy, więc czas na kolację.

Wachta kambuzowa przechodzi samych siebie, bo bakisty świecą już pustkami. Na talerzach ląduje zagadkowa masa, wszyscy głodni rzucają się na danie. Zapada cisza, która nie trwa długo. Oto wybrane komentarze załogi i odpowiedzi wachty kambuzowej: "To makaron z makaronem czy sam makaron?" "Janusz, te łby ryb wyrzuciłeś czy są tu w środku?" "Co to, ości? Nie, to wysuszony makaron. No dobrze, ale skąd tu pierze? Od jajek, przecież znosi je kurczak. To kurczak też tu jest? Nie, kurczak był na obiad." Wachta na deser serwuje to samo, tylko w wersji egzotycznej czyli....polane mleczkiem kokosowym. Do tej kolacji wino poszło wyjątkowo szybko, ułatwiało przełykanie. Przy dźwiękach muzyki czekamy na następny cudowny dzień i w skrytości ducha marzymy o......żeberkach, schabowych i zrazach zawijanych.

Poniedziałek 15 marca.

fot. Małgorzata Talar

Ranek potwierdza nasze przypuszczenia - znowu stoimy w ślicznej małej szmaragdowej zatoczce zakończonej małą pustą i romantyczną plażą otoczoną brunatnymi skałami porośniętymi tropikalnym gąszczem, który w promieniach wschodzącego słońca ożywa cykaniem cykad i koncertem ptasich treli. Zauważamy delegację powitalną: trzy piękne ogończe dostojnie opływają jacht poruszając płetwami jak skrzydłami. A pod wodą najbogatsza ze wszystkich obejrzanych raf: kałamarnice, stada papugoryb, ryby rafowe wszelkiej maści, cienkie do granic możliwości fletnice i piękne koralowce w rożnych kształtach.

Na plaży niespodzianka: z głębi wyspy spływa potok górski tworząc małe zakola chłodnej słodkiej wody. Kapiemy się w nich z rozkoszą, choć kto przypłynął wpław musi znowu zażyć kąpieli solankowej. Czas rozkoszy kończy się powoli. Podnosimy kotwicę, rzucamy ostatnie tęskne spojrzenie na białą plażę i obieramy kurs na Victorie.

Czego nauczyły nas Seszele? Trzeba dobrze planować zakupy, tylko na trzech głównych wyspach jest zaopatrzenie i woda. Po drugie tu jest słońce równikowe - pali do żywego, trzeba bardzo dobrze chronić skórę Po trzecie kursy wymiany walut nie są wcale korzystniejsze na rynku wtórnym. Wszędzie można SYR wymienić po 11.00 za dolara i 15.50 za euro. wszędzie można też zapłacić w USD lub EUR, jeśli zabraknie nam SYR.

Do portu w Marinie Eden Island cumujemy o 15.00 uzupełniamy paliwo, wyciągamy ostatnie czyste ciuchy, pakujemy walizki, okupujemy prysznice i doprowadzamy się do stanu użyteczności publicznej. Dziewczyny robią się na bóstwa, a panowie przyćmiewają nawet Jamesa Bonda. Asia z tajemnej kieszeni walizki wyciąga prawdziwe szpilki do prawdziwej sukienki. Jednak bycie kobietą na wyspach nie jest łatwe. Po pierwszych 10 metrach szpilki grzęzną w szparach desek pomostu tak skutecznie, że trzy osoby nie mogą ich wyrwać. Idziemy na pożegnalną kolację do portowej restauracji. Jemy homary giganty i rybę, która uchodzi za największy przysmak i w pełni zasługuje na ten tytuł. Syci potrawami i wrażeniami ostatniego tygodnia kładziemy się po raz ostatni w koje.


fot. Dariusz Hanczak

 

Wtorek 16 marca.

Ekipa seszelska w Dubaju: od lewej Asia, Ania, Wacek, Agata, Ela, Gosia, Janusz, Darek

Lecimy do Dubaju - mekki bogactwa, przepychu i ambicji bycia "naj". Współczesne miasto powstało może 30 lat temu jak Feniks z popiołu, a dokładnie wyłoniło się z piachu pustyni.

Po rozlokowaniu się w hotelu zamawiamy samochód i wyruszamy na objazd miasta. Dziś pyszni się ono dzielnicą pełną drapaczy chmur, błyszczących w słońcu szkłem i aluminium. Nad nimi góruje najwyższy budynek świata Burdż Dubaj o wysokości 805 metrów. Przejeżdżamy obok najdroższego hotelu świata Burdż al/Arab, jedyny hotel 7-gwiazdkowy. Wjeżdżamy na jedną ze sztucznie usypanych wysp w kształcie palmy: Palma Dżumajra. Są tam nieziemsko drogie apartamentowce, które podobno jak są gotowe rozchodzą się jak świeże bułeczki. W budowie jest wciąż druga palma i nowo powstający archipelag wysp o nazwie Uniwersum, odzwierciedlający kontynenty świata. Dojeżdżamy do największego hotelu na sztucznej wyspie o nazwie Atlantis.
Jest ogromny, ale wygląda baśniowo. Wchodzimy do środka. W wielkim holu hotelu nagle znajdujemy się naprzeciw wysokiej na trzy pietra szyby, za którą podziwiamy zatopione miasto, a w nim tysiące ryb z rekinem wielorybim na czele. Odbiera nam mowę na długą chwilę. To prawdziwy podmorski świat w hotelu! Ryb są tysiące, każdego koloru, kształtu i wielkości, podpływają ciekawie do szyby jakby chciały się nas zapytać jak my możemy chodzić na dwóch nogach.

fot. Agata Pyziak

Opuszczamy Atlantis nienasyceni widoku oceanu i życia, jakie w nim tętni. Nasz kierowca-przewodnik obiera nowy cel. Nawet nam tłumaczy, dokąd jedziemy, ale kolegi z Bangladeszu, który 6 lat mieszka w Emiratach i dopiero co nauczył się angielskiego, nie łatwo zrozumieć. Podjeżdża do wielkiego centrum handlowego. Nie pałamy chęcią do zakupów, ale zobaczyć trzeba. Idziemy pasażami handlowymi podobnymi do tych w polskich domach handlowych i nie dziwi nas nic do chwili, kiedy katem oka zauważamy, że właśnie minął nas z pełną prędkością... - narciarz ubrany w kurteczkę puchową, czapkę, gogle itd. Za wielką szklaną ścianą pod krytą kopułą tuż obok butików i restauracyjek rozciąga się najprawdziwszy stok narciarski ze śniegiem, oszronionym wyciągiem z kanapami dwuosobowymi, choinkami w białych czapach, rynną lodową i bałwanem. Jedyne sztuczne na tym śnieżnym placu są pingwiny - pewnie organizatorzy bali się lądowań niewprawnych narciarzy w lodowatym stawiku. My stoimy w temperaturze plus 20, a za szybą klasyczne minus cztery Celsjusza. Cały sprzęt na dobę można wypożyczyć za jedyne 100 dolarów. Brakuje nam jedynie czasu, żeby znaleźć się po drugiej stronie. Ciekawe, co by powiedzieli nasi najbliżsi, gdybyśmy z Dubaju przesłali im zdjęcia z bałwankiem ?

Środa 17 marca.

fot. Anna Brzezińska

Wyruszamy w miasto na spotkanie z historią. Dochodzimy do starej części Dubaju, takiej ichniej starówki. Parterowa zabudowa, inscenizacje osad Beduinów na pustyni, żywy wielbłąd. Zwiedzamy Muzeum Dubaju, które wygląda niepozornie, ponieważ całość ekspozycji mieści się...pod ziemią. Życie i zwyczaje Arabów są przedstawione bardzo naturalnie wyglądającymi postaciami. Są sklepiki, warsztaty, wnętrza domów, oaza, poławiacze pereł, jubilerzy, wędrujemy przez epoki słuchając ciekawych podkładów muzycznych. Potem wsiadamy na łódkę, która za 70 dirchamów wiezie nas wodną drogą komunikacyjną: Dubaj Creek.

Podziwiamy rezydencje szacha (żeby nie opis w przewodniku, nie wpadlibyśmy na to), mamy drobną kolizję na środku rzeki z inną jednostką, ale obywa się bez ofiar w ludziach. Płyniemy w górę rzeki do parku miejskiego, gdzie jak mówią przewodniki, w cieniu licznych kafejek i restauracyjek, można odpocząć w cieniu. Pedałujemy w żywym słońcu w jakiś 40 stopniach ponad godzinę i nie znajdujemy nawet budki z wodą. Wreszcie po jakiś 3 kilometrach padamy w uroczym Malik Burgerze. Nie napiszemy, co jedliśmy (ohyda). Miłym zaskoczeniem jest kolejka górska ponad głowami, niestety zepsuta.

Gold Souk
fot. Agata Pyziak

Część z nas ma dosyć i wraca do hotelu, czworo zapaleńców jedzie na Gold Souk. W końcu emiraty to mekka handlarzy złotem i diamentami, podobno nigdzie na świecie nie można kupić złota tak tanio, jak tutaj. Souk czyli bazar przechodzi nasze najśmielsze oczekiwania. Jest to ogromny obszar alejek, w których po lewej i prawej stronie ciągną się bez końca butiki wypełnione po brzegi wyrobami ze złota. Są tego takie ilości, a wyroby są tak piękne, że stoimy przed wystawami i buzie nam się nie zamykają. Sprzedawcy muszą mieć niezły ubaw patrząc na miny takich nowiutkich turystów jak my. Oczywiście z tymi cenami to sprawa relatywna. Owszem, może biżuteria jest tańsza, niż w innych miastach świata, ale wciąż ceny są poza zasięgiem naszych portfelików podróżnych. Olśnieni blaskiem szlachetnych kruszców i kamieni kupujemy na pocieszenie....buty Ali baby, takie lokalne kierpce i wielbłądy po zaporowej cenie kilku tutejszych fifraczków i rozmarzeni wracamy do hotelu.

Czwartek 18 marca.

Burdż al/Arab
fot. Agata Pyziak

Dzisiaj dzień pod tytułem Pogoda dla Bogaczy. Dla ułatwienia dodamy: bogacze to my. Za jedyne 450 dirchamów (czyli 450 złotych) na osobę kupujemy kilkugodzinną wycieczkę po najbogatszym i najwyższym hotelu świata Burdż al/Arab. Jego słynna sylwetka w kształcie żaglowca z wydętym wiatrem żaglem jest wizytówką Dubaju, symbolem obecnym na każdym straganie.

Przejeżdżamy przez wartownie, okazujemy specjalny dokument i wysiadamy przed wejściem głównym obok rollsroysa, bentleja i kilku mniejszych jaguarów. Służba ubrana w nienaganne uniformy kłania nam się w pas rozsiewając wokół promienne uśmiechy. Wchodzimy do holu jak do królestwa baśni. Stajemy przed ogromną kaskadą wody przelewającej się prze różnokolorowe poziomy. Po bokach dwie estakady ruchomych schodów graniczące z wielkimi szklanymi ścianami-akwariami wywożą nas na poziom lobby, gdzie czeka na nas królewskie śniadanie.

Tematem śniadania, bo o to pytano nas przed wizytą, jest zakończenie rejsu i wręczenie opinii przez kapitan Gosię.


Zakończenie rejsu po Seszelach w Burdż al/Arab :-)

Wszystkim jest bardzo miło i łezka kręci się w oku, aż to już koniec. Błogi nastrój podkreśla zespół grający arabską muzykę. Stoły prezentują się nienagannie, biel serwet i blask srebrnych sztućcy skutecznie zaburza jednak Elunia, która sięgając po kolejną porcję jogurtu z przecierem truskawkowym, upuszcza go z wdziękiem rozbryzgując sosik w promieniu pół metra. Stół wygląda jak rzeźnicza jatka, Elunia zamiera w bezruchu, więc w trosce o jej zdrowie psychiczne cała załoga zaczyna ja ciepło pocieszać komentarzami typu:"... no i tyle nas widzieli w 7-gwiazdkowym hotelu...", albo:"... usiądź, kolejny jogurcik podamy ci do łapki..." etc. Oczywiście ślady naszej bytności kelner kocim ruchem zakrywa białą serwetą udając, że nic się nie stało.

Wnętrze Burdż al/Arab
fot. Małgorzata Talar

Po krótkim rekonesansie wzdłuż sklepików jubilerskich, których zawartość na pierwszy rzut oka każe się zastanowić, czy wogóle jest po co wchodzić bez walizki pieniędzy i to w obydwu rekach, przechodzimy do szybkobieżnej windy (6m na sek). i wjeżdżamy na 27 piętro do restauracji panoramicznej. Mamy pod sobą cały Dubaj, plaże, morze, widzimy z góry, jak powstają kolejne sztuczne wyspy w kształcie palm i wszechświata. Widok jest równie nieziemski, co......ceny. Karta napojów bezalkoholowych jest wogóle bezcenowa, bo kto by zwracał uwagę na cenę filiżanki herbaty. Napoje wyskokowe zaczynają się od 14 900 dirchamów za kieliszek 56-letniej whiskey i na szczęście schodzą do 120 dirchmow za mochito czy margaritę. Normy bycia snobem przekraczają tu wszelkie granice.

Po dopuszczeniu nas do obejrzenia restauracji proszeni jesteśmy o jej opuszczenie, następnie musimy podejść do pani concierge i zapytać się, czy możemy się czegoś napić. Bez rezerwacji niestety nie, chyba że przy barze, którą to opcję z lekkim snobistycznym ociąganiem akceptujemy. Pani prosi o chwilę cierpliwości, sprawdza czy są wolne miejsca, po czym zaprasza nas miłym gestem do...........kompletnie pustej restauracji, do kompletnie pustego baru. Boki zrywać, ale...taki life!Pijemy chyba najdroższego drinka w życiu, ale takie chwile pamięta się długo.

Marina w centrum miasta...

fot. Janusz Nestorowicz

Potem windą wykładaną 24-karatowym złotem zjeżdżamy do restauracji, która robi wrażenie podwodnej. Stoliki ustawione są po okręgu wokół pięknego ogromnego akwarium pełnego tak pięknych i egzotycznych ryb, że nie wiadomo czy jeść czy się na nie gapić. Pytamy o cenę przyjemności zjedzenia kolacji. Minimalne menu zaczyna się od 2000 dirchamów, do tego alkohol, którego nie wypada ! zamówić za mniej niż za 500, w sumie średnio na osobę to 2500/3000 na głowę. Gdybym był bogaczem, jaba daba daba...

Opuszczamy gniazdo przepychu i idziemy idealnie przesianą i zagrabioną plażą na krótki spacer skutecznie wymykając się służbom porządkowym opowieściami, w

fot. Janusz Nestorowicz

którym pokoju i na jak długo się zatrzymaliśmy. Wszyscy słysząc Burdż al Arab kłaniają się i życzą miłego spaceru. Trąci to trochę kariera Nikodema Dyzmy i to nas bawi. Dochodzimy do kolejnego kompleksu hotelowego, siadamy jak u siebie, podajemy znowu wirtualny numer pokoju i po chwili jemy pyszną sałatę z homarem i wędzonym tuńczykiem. Dzień dobiega końca. Przejeżdżamy taksówką do dubajskiej mariny, w której stoją same ogromne łodzie motorowe. Marina jest otoczona wianuszkiem drapaczy chmur. Zalegamy na wygodnych otomanach, palimy shiszę i przegryzamy orzeszki. Kolejny cudowny dzień w tym niezwykłym kraju.

Piątek 19 marca.

Żegnamy się z Dubajem, ale zanim wyjedziemy jeszcze jedna ważna wizyta. Najwyższy budynek świata. Ma 825 metrów i podobno trwają prace, żeby go jeszcze wydłużyć. Niestety nie możemy do niego wejść, w tej chwili trwają prace podwyższające zawartość tlenu na wyższych kondygnacjach. Ale i tak widok z dołu jest jedyny i niepowtarzalny. Praktycznie cały dzień spędzamy u stop podniebnego potwora, ponieważ jest on otoczony pięknym basenem i siecią restauracji i sklepów. Dokupujemy ostatnie prezenty i pamiątki, podziwiamy przez chwilę …...łyżwiarzy na sztucznym lodowisku w centrum handlowym, po czym zalegamy w restauracji tuż nad wodą, aby od godziny 18.00 podziwiać co pół godziny najpiękniejszy spektakl żywych tańczących i podświetlonych fontann, które w rytm muzyki tworzą niezwykłe widowisko. Nie możemy oczu oderwać od tego wodnego cuda.

Dubaj zdobywa serce niejednego z nas. Jest dostani, czysty, ukwiecony, dumny z wielu naj.....jest też bezpieczny i....bezalkoholowy. Składamy sobie obietnicę, że jeszcze tu wrócimy, może nie zamieszkamy w hotelu-żaglowcu, ale jeszcze tu wrócimy...

Agata Pyziak



inne wyjazdy
napisz do nas!
home page Talar Sisters
art. Agaty Pyziak z rejsu w Mag. Wiatr
więcej fot z rejsu Darka
Seszele 2010 - filmik
Dubaj 2010 - filmik
dodaj komentarz wpisz się do księgi gości
inne rejsy - fotki
e-mail to Talar Sisters
powrót do strony głównej


Akademia Żeglarstwa TALAR SISTERS