Czwartek,
25 grudnia.
Żegnajcie pierogi z kapusią i grzybami, karpiku w galarecie, barszczyku
z uszakmi, paszteciku z łososia i cudowny torcie makowy ! Trzeba nam ruszać
na wodę, na ocean, no, co prawda atlantycki, ale też kawał wody! Popuszczamy
paski na opasłych brzusiach, sprawdzamy bilety, krótka nerwowa noc i lecimy.
Większość ekipy wyjeżdża z Wrocławia autokarem do Drezdna i stamtąd samolotem
do Las Palmas, my, Jurek i Autorka, polecieliśmy do Barcelony. Tam chcieliśmy
w jeden dzień obejrzeć wszystkie cuda i następnego dnia dołączyć do reszty
ekipy. Lecieliśmy z przesiadką w Rzymie. Wszystko szło jak z płatka aż
do Barcelony. My przylecieliśmy planowo. Bagaże nie. Bagaże w ogóle nie
przyleciały. Ani nasze, ani pozostałych dwudziestu kilku pasażerów. Kiedy
taśma bagażowa cichutko stanęła, na lotnisku zaczął się dym. Najbardziej
szalał rodowity Afrykańczyk, pewnie leciał na inny kontynent i troszkę
ciuszków mu wcięło. Na dodatek biedaczyna się jąkał i nie mógł porządnie
nawrzucać obsłudze lotniska. A my? No cóż, jak to mówią: 'czemodany podpizdzili'.
Mieliśmy na sobie spodnie, bluzki, jedną parę majtek, jedną parę skarpetek
i kurtki. I tyle, na dwa tygodnie cudownego urlopu na Kanarach. W niebyt
odleciały sztormiaki, pieczołowicie prasowane T-shirty, kremy do opalania,
nowiutkie kostiumy kąpielowe sprowadzone z samego Londynu i ukochane płetwy.
Dostaliśmy telefon, pod którym niby miało się coś wyjaśnić i pojechaliśmy
do hotelu. Następnego dnia próbowaliśmy się połączyć pod wskazanym numerem.
Po jakiś stu dwudziestu próbach zrezygnowaliśmy. Czemodanów niet. Poszliśmy
w miasto. Zaczęło padać, zaraz potem lać. Wsiedliśmy w Bus Turistico.
Obwiózł nas po całej Barcelonie. Pewnie musi być piękna. Ludzie nachuchali
tak, że przez szyby oklejone reklamą nic nie było widać. Pod wieczór pojechaliśmy
na lotnisko. Tam kierowani życzliwymi radami obsługi przegalopowaliśmy
z terminalu C do A, potem do B, z powrotem do A, żeby wreszcie w innym
budynku poza lotniskiem odnaleźć ukochane bagaże. Nigdy nie myślałam,
że będę całować własną walizkę. A jednak.........
Piątek,
26 grudnia.
Przelot do Las Palmas upłynął w miłej rodzinnej atmosferze. W samolocie
na ok. 150 pasażerów było jakieś 30 dzieci w wieku 0-8 lat. Wszystkie
miały warczące zabawki, gorące zupki robione chyba z psiej karmy, równie
malowniczo pachnące kupki wymieniane na czyste pieluchy w kabinie samolotu
i ogólnie ten sam wyraz pełnej dezaprobaty dwugodzinnego bezruchu czyli
wrzask i płacz. Z radością pożegnaliśmy lotnisko i autobusem podążyliśmy
do portu Las Palmas. Temperatura jakieś 20 st.C, słońce i umiarkowany
wiatr przywróciły nam dobry humor, a pełnia szczęścia przyjechała wraz
zresztą załogi. Po zrobieniu niezbędnego zaprowiantowania i miłej kolacji
z popisową zupa rybną kapitana Roberta poszliśmy spać.
Sobota,
27 grudnia.
Rano kończymy odbiór łódek. Załoga drugiego jachtu ma problem z grotem.
Trzeba wciągać Andrzeja na maszt, żeby wyciągnął go z masztu, bo się skubany
zakleszczył. Całość jest filmowana, prawa autorskie Andrzej chce sprzedać
TVN. Nabieramy sił przed przelotem na Fuertaventura.
Niedziela,
28 grudnia.
Po po południu ruszamy do Taliarte, Grand Canaria, tam nocujemy.
Poniedziałek,
29 grudnia.
Ruszamy na Fuertaventura. Czeka tam na nas przemiła ekipa Polaków mieszkających
tam od trzech lat: Grzegorz, Marta i Alicja. Przygotowali dla nas moc
atrakcji. Stajemy w Puerto de Morro Jable. Przywieźliśmy dla naszych gospodarzy
książki i suchą polską kiełbasę. W zamian dostajemy prawdziwy hiszpański
rum. Kurtuazyjna wymiana prezentów szybko zamienia się w uroczy polski
wieczór, który trwa do późnych godzin nocnych.
Wtorek,
30 grudnia.
Ruszamy na podbój wyspy z naszymi przewodnikami. Ale aura płata nam figla.
Według rdzennych mieszkańców wyspy na Fuertaventura na 365 dni w roku
tylko cztery są deszczowe. My trafiliśmy akurat na te deszczowe. Wdziewamy
kurtki przeciwdeszczowe i bardzo twarzowe kaski i zasiadamy za sterami
szalonych quadów i buggy i jedziemy w teren. Pierwszy kilometr to miła
jazda po asfaltowych ulicach miasta, ale chwilę potem pędzimy po kałużach
i błocie rozmokłej wyspy utaplani po czubki głów. Mokro mamy wszędzie,
nawet w miejscach, o których się nam nie śniło. Ale humor nas nie opuszcza.
Oglądamy piękne panoramy morza, fale, na których szaleją surfingowcy.
Po drodze stajemy w ciekawym miejscu: w skale tuż nad brzegiem morza widać
skamieliny kręgowców sprzed kilku milionów lat !!! Na innym przystanku
wchodzimy do bunkra poniemieckiego i patrząc na linię brzegu słuchamy
przeciekawych opowieści Grzegorza z czasów II wojny światowej a la Wołoszański.
Przemoczeni do ostatniej nitki stajemy w uroczej restauracji na skraju
wysokiego klifu. Tam pochłaniamy góry pysznego jedzenia: muszle, krewetki,
ryby, świeże warzywa, zupy rybne, bułeczki maczane w typowych kanaryjskich
sosach, wszystko palce lizać. Kiedy kończymy podróż, przestaje padać.
Wracamy do portu i wszystko, co na sobie mamy, pakujemy w worki foliowe
i dajemy Grzegorzowi i Marcie do uprania i wysuszenia. Luksus jak w Hiltonie!
Z Morro Jable na Fuentaventura ruszamy wieczorem na północ do Corralejo.
W nocy leje, ale jest ciepło.
Środa,
31 grudnia 2008.
W Corrajelo jesteśmy ok. 9:30. Cumujemy long side do kutra rybackiego,
bo w porcie tłoczno. Kapitan próbuje być ważny i groźny, ale szybko okazuje
się dobroduszny i życzliwy. Pozwala przechodzić nam na pomost przez jego
łódź. Następnego dnia, odpływając, zostawiamy mu w podzięce flaszeczkę
wódki z krótki liścikiem: Muchas gracias, el capitan! Po zacumowaniu dzielimy
obowiązki: połowa załogi robi klar na pokładzie, reszta pomyka do miasta
po zakupy na noc sylwestrową. Potem oblucje, stroje rodem z filmów "Piękni
i bogaci", w kabinie unosi się dyskretny zapach perfum, a suknie
do ziemi cichutko szeleszczą wróżąc szampańską zabawę. Z pyszną sałatką
i innymi frykasami idziemy na drugi jacht. Tam kapitan Robert, w nieskazitelnie
białej koszuli i muszce (i oczywiście spodniach) szykuje swoją drugą specjalność:
płonącą polędwicę wołową w sosie grzybowo-pieprzowym. Drżyjcie narody!
Są baloniki, serpentyny i wspaniały nastrój. Przed dwunastą idziemy do
centrum wioski, aby razem z innymi załogami i mieszkańcami powitać nowy
rok na ryneczku przy dźwiękach muzyki, piszczeniu trąbek i w obowiązkowych
wesołych kapelusikach na głowach. Szczęśliwego Nowego Roku!
Czwartek,
1 stycznia 2009.
Ranek jest cichutki. Koło południa mocne espresso w przybrzeżnej knajpce
dobrze nam robi. O 15:00 ruszamy w długi przelot, jakiś 200Mm z Fuertaventura
na La Palmę, do Santa Cruz. Płyniemy całą noc.
Piątek,
2 stycznia.
Płyniemy cały dzień wypatrując delfinów. Mają inne sprawy niż pozowanie
do zdjęć. Po drodze stajemy w dryfie i kąpiemy się w morzu. Wszystko fajnie,
dopóki nie dociera do nas, że kąpiemy się w basenie, który ma głębokość
4000m. Głęboki, skubany.....
Sobota,
3 stycznia.
Cumujemy w Santa Cruz ok. 14:30. Nowiutki porcik, dużo miejsca pomiędzy
Y-bomami, pale na końcach pływających pomostów świeżutko wymalowane na
biało, a port przyklejony do wysokiej skały. Szybko korzystamy z bezpłatnych
łazienek w Clubie Nautico i odświeżeni ruszamy w miasto. W części starego
miasta podziwiamy piękne stare kamienice z XVIw. Z drewnianymi balkonami
i okiennicami. Uwagę przyciąga mały sklepik z pamiątkami, które dotyczą
tylko jednego przedmiotu: pantofelków. Jak się później okazuje właścicielka
sklepu zna osobiście największego kreatora butów, słynnego Manolo Blahnika,
syna Hiszpanki i Czecha, który urodził się właśnie w Santa Cruz. Teraz
dziewczyny z załogi, dokładnie ja i Asia, jesteśmy owładnięte jedną myślą
- wrócić do sklepiku i kupić miniaturowe pantofelki wykładane "rubinami",
"szmaragdami, "szafirami" i "diamentami". Wieczór
kończymy w urokliwej restauracyjce jedząc kanaryjskie specjały i pijąc
dobre kanaryjskie wino.
Niedziela,
4 stycznia.
Zorganizowaliśmy wycieczkę po wyspie. Szybko wszyscy dochodzimy do wniosku,
że to najpiękniejsza wyspa w całym archipelagu. Nie bez kozery nadano
jej nazwę La Isla Bonita - Piękna Wyspa. Przypomina nam Karaiby: równikowa
roślinność, bujna soczysta, pokrywa gęsto zbocza stromych wzgórz. Mijamy
warstwę chmur (jedziemy wysoko) i wjeżdżamy do baśniowego lasu sosnowego,
gdzie igły sosnowe mają pół metra długości, a szyszki są wielkości małej
główki kapusty. Mijamy kolejną warstwę chmur i powyżej 2000 m npm dojeżdżamy
do największego obserwatorium astronomicznego w tej części świata, z którego
prowadzi się obserwację nawet czarnych dziur w kosmosie. Wielkie lustra
teleskopów tworzą niesamowitą scenerię rodem z filmów science fiction.
Jedziemy jeszcze wyżej, az na szczyt 2426 m npm, z które rozciąga się
widok na najrozleglejszy krater wulkaniczny Europy. Oglądamy chmury z
góry pławiąc się w słońcu i jest tak pięknie, że nikt nic nie mówi.
Wieczorem ruszamy w nocny przelot na El Hierro, do portu Restinga.
Poniedziałek,
5 stycznia.
Rano, ok. 8:15 zawijamy do portu Restinga. Mały porcik, jakby opuszczony,
dziwna plaża wyrwana skale z brzucha i usypana czarnym żwirem pumeksowym,
praktycznie zero turystów. Plany wynajęcia busa i zwiedzenia wyspy kończą
się.......kilkugodzinnym odespaniem trudnej żeglugi nocnej. Potem operacja
"Tankowanie". Dobre kilkanaście minut zajmuje nam ustawianie
jachtu pod saturatorem pod czujnym okiem pracownika portu. Kiedy kończymy
zawiłe manewry na cumach i szpringach, okazuje się, że saturator .......jest
zepsuty, a wąż z paliwem trzeba ciągnąć kilkadziesiąt metrów z pobliskiego
baraku, w którym jest tajna rozlewnia paliwa. Ach, ci kanaryjczycy....
Po południu płyniemy w dalsza podróż na Gomerę, do San Sebastian.
Wtorek,
6 stycznia.
Ten nocny przelot należał do najtrudniejszych. Nieźle się rozwiało, wiatr
dmuchał równo 30 węzłów i płynęliśmy ostro na wiatr. Było dużo zabawy
z utrzymaniem się za kołem. Istna ekwilibrystyka cyrkowa, ale to się właśnie
pamięta! A jakie potem opowieści !
Poranek powitał nas...oberwaniem chmury, na szczęście bardzo krótkim.
Wynajętym samochodem ruszyliśmy w głąb lądu. Zaczęło się dość pechowo
- na pierwszej kawie Asia, robiąc zdjęcia okolicy, spadła z metalowych
schodów na boku baru, na których stała. Akcja ratunkowa zaowocowała złożeniem
aparatu fotograficznego z powrotem do kupy, łykiem domowej roboty specjału
z syropu palmowego i propozycją masażu stłuczonej części ciała przez każdego
męskiego członka załogi po powrocie na jacht. Pacjentka szybko wróciła
do sił. Gomera okazała się równie piękna co La Palma: zielona i tajemnicza.
Trochę szkoda, że raczej towarzyszył nam deszcz i mgła niż słońce. Po
drodze zapoznaliśmy się z typową dla tej wyspy twórczością rękodzielniczą:
miejscowa ludność wyrabia z gliny naczynia.
Wieczorem miła niespodzianka - w porcie spotykamy polską załogę, w której
pływają załoganci naszej kapitan, Gosi, z poprzednich rejsów. Zapraszamy
ich na pokład, częstujemy "czym chata bogata". Baardzo miły
wieczór !
Środa,
7 stycznia.
Rano płyniemy na Teneryfę do Los Gigantes. Magda, stojąc za sterem, niestrudzenie
wypatruje delfinów: przecież Teneryfa słynie z buszujących w przybrzeżnych
wodach delfinów. No, może i słynie.......ale delfinów brak. Nieźle dmucha
w pysk. Kto jest na pokładzie, jest cały mokry. Z pokładu podziwiamy szczyt
wulkanu El Tiede. W Los Gigantes jesteśmy ok. 12:00. Miasteczko złożone
wyłącznie z turystów. Wycieczka samochodem tego dnia nie wypala - zabrakło
samochodziku. Odpoczywamy, jemy świeżutkie ryby w poleconej restauracji.
Jutro czeka nas kolejny dzień pełen wrażeń....Jeszcze tylko miła kolacyjka
na pokładzie. Mam wachtę kambuzową i wymyślam...banany pieczone z czekoladą
w piekarniku. Kiedy przysmak jest gotowy, ich zapach roznosi się po całej
mesie, a wszyscy siedzą i dyskretnie ocierają ślinę z pyszczków, wyjmuję
blachę. Wtedy jacht dziwnie i bez ostrzeżenia zakołysał i cała kolacja
wylądowała za kuchenką na podłodze. Moja rozpacz nie znała granic, ale
dzielni Jurek i Jarek rzucili się kolacji.....mnie na ratunek. Wygrzebali
banany zza kuchenki, obrali i choć czekolada była rozmazana wszędzie,
wszyscy jedli mlaskając. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie.....
Czwartek,
8 stycznia.
Jedziemy wzdłuż wybrzeża do Loro Parku. To park zoologiczny, w którym
można podziwiać pingwiny, goryle, tygrysy (nawet białego), foki, delfiny,
orki, papugi i dziesiątki innych stworzeń w doskonale przygotowanych wybiegach.
Zwiedzanie wieńczy ogromne akwarium z tunelem wodnym. Nie da się opisać
- odsyłam do zdjęć. Wszyscy byliśmy zachwyceni!
W drogę powrotną na Gran Canarię ruszamy o 16:00. Przed nami 100 mil żeglugi.
Piątek,
9 stycznia.Jesteśmy w Las Palmas ok. 10:30. W porcie miłe spotkanie
z właścicielem stacji benzynowej. W biurze, do którego nas zaprosił, ma
istne muzeum ze swoich wypraw i spotkań z załogami, w tym także polskimi.
Obdarowuje nas wszystkich T-shirtami. Jaka szkoda, że nie mamy nic do
dania.
Idziemy jeszcze zwiedzić Muzeum Krzysztofa Kolumba. Jak to było możliwe,
żeby taki skromny człowiek na takiej łupince odkrył 1/3 świata podczas
4 wypraw przemierzając tysiące mil morskich bez precyzyjnych map i kierując
się tylko gwiazdami? Robi wrażenie...
Pobyt na Wyspach kanaryjskich postanowiliśmy uczcić porządnym obiadem.
Po złożeniu zamówienia kelner trzy raz się nas pytał, czy jesteśmy pewni,
że chcemy zjeść to wszystko, co zamówiliśmy. Pewnie takie ilości zjadają
jego goście w ciągu tygodnia. Byliśmy niewzruszeni, a jego serce zdobyła
Magda zamawiając dodatkową porcję pysznych grzybów. Kelner zawołał kolegów,
żeby wszyscy zobaczyli, ile jedzą Polacy.
Do
widzenia Las Canarias! Było nam tu bardzo dobrze i już nie możemy się
doczekać, kiedy pomyślne wiatry znowu nas tutaj przywieją!
|