Wyprawa do Gniazda Piratów
29 lutego 2008, piątek...
Wielki
dzień, zaczynamy wielką przygodę. Dokumenty, kasa, bilety, ubezpieczenie
sprawdzone - na lotnisko jedziemy samochodem. Liczymy torby-trzy duże
i trzy małe. Sporo, ale i wyprawa na koniec świata. Czas odjazdu obliczony
z zapasem i dobrze: samochód odmawia posłuszeństwa w połowie drogi. Zamawiamy
taksówkę i czekamy. Nerwy: zdążymy czy nie? Od razu powstaje plan awaryjny:
dziś tylko do Paryża, jak nie tym to następnym samolotem. Powiadamiamy
resztę załogi, ale na szczęście jesteśmy na czas.
Na lotnisku jeszcze tylko tłumaczenie straży granicznej, że kamizelki
ratunkowe i jackety to nie wyposażenie terrorystyczne... i lecimy. Samolot
zdobywa serca wszystkich podróżnych: cały kadłub jest pokryty kolorowym
rysunkiem zrobionym rączką dziecka. Norwegian Airlines wspiera UNESCO.
Paryż wita nas wiosennym deszczem i kwitnącymi drzewami. Ształujemy bagaże
w hotelu i obieramy kurs na Katedrę Notre Damme. Trzaskają flesze, archiwum
fotograficzne powoli nabiera rozmiarów, które pod koniec podróży osiągnie
gigantyczne rozmiary.
Zapada zmrok, pobliska restauracyjka kusi miłym wnętrzem i niewygórowanymi
cenami. W atmosferze oczekiwania na zbliżającą się przygodę pochłaniamy
zupę cebulową, sałatę z krewetkami, steki i delikatne żeberka jagnięce.
Ciasto czekoladowe i czerwone wino wybrane przez naszego prywatnego sommeliera
Tomka dopełniają uczucie szczęścia.
Nowy kurs: Wieża Eiffela. Czy widzi się ją pierwszy czy kolejny raz, zawsze
zachwyca. Gdy wychodzimy z metra, stajemy przed gigantyczną choinką rozświetloną
ciepłym pomarańczowożółtym światłem i tysiacem błyskających małych światełek
dających efekt, jakby całą wieżę czarodziej obsypał małymi diamencikami.
Widok zapiera dech w piersiach ! Torując drogę między ulicznymi sprzedawcami
metalowych, grających i migających miniaturek wieży docieramy do wind
i wjeżdżamy na samą górę odprowadzani życzliwym (choć woskowym) okiem
Pana Eiffela.
Sylwia jest w siódmym niebie - o tym marzyła od dawna, a przecież ta podróż
ma spełniać marzenia ! Paryżu, jeszcze do Ciebie wrócimy....
01 marca, sobota...
Lecimy
na Martynikę, Fort de France, z lotniska Orly Południe. Lotnisko rozczarowuje
nas: małe, stare, nie za czyste, dwa sklepy 'na krzyż', ale udaje się
kupić 'niezbędny prowiant' na powitanie wyspy, jachtu, kapitana, reszty
załogi, Neptuna i w ogóle drugiej półkuli. Lot jest spokojny i komfortowy.
Z 15st.C w Paryżu wysiadamy w 31st.C i wilgotność tropikalną ok. 70%.
Witaj Martyniko!
Wszystko jest inne: samoloty trzypoziomowe giganty, rośliny jak olbrzymy,
ludzie czarni z urodzenia lub brązowi od słońca, wszyscy skąpo ubrani.
Szybciutko chowamy polarki i kurteczki do plecaków, żeby nie rozbawić
zanadto tubylców. Jedziemy wesołym autobusikiem do Le Marin, tam gdzie
czeka na nas jacht Cecile i kapitan Gosia z Robertem. Uściski, całuski
i lekki oddech ulgi: jesteśmy nareszcie na miejscu. Witają nas dźwięki
reage z nadbrzeżnej knajpki, zapach morza i las masztów: to ewidentny
dowód na to, że jesteśmy na Karaibach!
Prowiantujemy się i odbieramy łódkę: katamaran typy Athena, 11.36 m długości,
duży wygodny dek, duża mesa, wygodne kabiny dwuosobowe, luksus na wodzie.
Gęby nam się same śmieją, a jeszcze żeśmy nie ruszyli! Wieczorem po pysznej
zupie rybnej, sztandarowym daniu powitalnym Roberta, padamy jak muchy.
W końcu tu 23.00 to w Polsce 4 rano !
02 marca, niedziela...
Kończymy
prowiantowanie, Gosia szkoli nas z zasad bezpieczeństwa, poruszania się
na i pod pokładem i obsługi jachtu. Ok. 14.00 ruszamy na południe, poznajemy
jacht, uczymy się kołysania, głęboko wciągamy zapach pełnego morza ( o
niebo różni się od zapachu portowego). Żeglujemy - my, wilki morskie !
Dopływamy na kotwicowisko Grande Anse de Arlet po zmroku. Nasza wiedza
o oznaczeniu torów wodnych zostaje wywrócona do góry nogami: jesteśmy
w strefie IALAB, tu czerwone jest zielone, a zielone jest czerwone. Nie
dość, że latamy w bikini w środku polskiej zimy, to jeszcze musimy zapomnieć,
wszystko co tak pieczołowicie odświeżaliśmy sobie przed rejsem z wiedzy
żeglarskej. No cóż, w końcu Karaiby to druga półkula...
03 marca, poniedziałek,
Raczej
czarny poniedziałek. Planowaliśmy ruszyć z kopyta na północ na Dominikę,
ale po wyjściu z portu podczas pracy na pokładzie Robert ma poważny wypadek:
lewa noga wpada w przypadkiem otwarte okienko na pokładzie, jest głęboko
rozcięta, mocno krwawi. Cała załoga reaguje wzorowo: Wacek głośno zgłasza
wypadek na pokładzie, kapitan przekazuje ster wachcie nawigacyjnej i idzie
do rannego, jest przy nim Jurek i asekuruje go, Agata biegnie po apteczkę
i natychmiast robi opatrunek uciskowy, przenosimy Roberta w bezpieczne
miejsce, okrywamy go. Sprawdzamy, najbliższy szpital jest w Port de France,
korygujemy kurs. Zawiadamiamy telefonicznie DAN, organizację, w której
Robert jest ubezpieczony, i na kanale 16 bosmanat portu, że płyniemy z
rannym. Zmywamy pokład. Wszyscy spisali się na piątkę z plusem, choć takich
akcji się nie ćwiczy.
Reszta dnia upływa na zwiedzaniu miasta lub wielogodzinnym oczekiwaniu
w szpitalu na zabieg zszycia rany. Wieczorem znów jesteśmy razem, jeden
załogant jest teraz ' dzieckiem specjalnej troski'. Wachtę kambuzową ma
Wacek z Darkiem. Jemy coś, co wygląda jak skrzydło bociana, ale smakuje
wybornie. Przestawiamy jacht z portu w stolicy do cichej zatoczki Anse
Mitan.
04 marca, wtorek...
Dzień
wielkiej żeglugi. Przed nami przelot 70Mm z Martyniki na Dominikę. Na
spokojniejszych wodach przybrzeżnych po opuszczeniu portu ćwiczymy manewr
'człowiek za burtą'. Na ochotnika zgłasza się Jurek, który doskonale udaje
osłabionego wychłodzonego wypadniętego za burtę, choć w wodzie o temperaturze
28st.C nie jest to łatwe zadanie. Podczas podejmowania go na pokład dochodzi
do klasycznej sytuacji: Tomek-ratujacy wypada za rufę, bo:'...suka...śliska..'.Powtarzamy
manewr wzorowo podejmując obydwu rozbitków. Strat w ludziach nie ma, są
straty w sprzęcie: paczka papierosów w spodenkach Tomka nie przeżyła ćwiczeń
na otwartym morzu. Cześć jej pamięci (a Tomkowi na zdrowie) !
Po wyjściu zza Martyniki zaczyna się prawdziwe żeglarstwo: wiatr osiąga
prędkość 25 węzłów (to 46 km/h lub 6 w skali Beauforta), jacht wspina
się na fale i spadając ryje nosem, a właściwie dwoma nosami w wodzie prychając
fontannami białej piany, szklanki i talerze w kambuzie głośno przypominają,
że ciasno im w szafce i chętnie polatałyby po kabinie, a załoga co?-oczywiście
śpiewa szanty na cały głos przytupując w rytm muzyki! Ale jazda!
Sylwia, która postanowiła nie poddawać się chorobie morskiej i dzielnie
dzierży pustą torebeczkę plastikową w ręku lekko zdezorientowana patrzy
na pozostałych żeglarzy i pyta nieśmiało: "Czy naprawdę nikt nie
czuje tego co ja?' Podtrzymujemy ją na duchu chwaląc, że jest dzielna
i mdłości wkrótce mijają.
Po zmroku, po wejściu od zachodu za Dominikę wiatr słabnie i jak na ironię
nagle wzmaga się na kotwicowisku w Prince Rupert Bay. Do tego zacina deszcz.
Próbujemy przybić do pomostu na wysokości Parku Narodowego, ale straż
graniczna nie zezwala nawet na pobranie wody twierdząc, że musimy najpierw
dopełnić formalności odprawy granicznej. To powitanie trochę nas rozczarowuje.
Stajemy dalej na kotwicy i ze względu na silny wiatr wyznaczamy wachty
kotwiczne. Oczywiście, kotwica nie puszcza do samego rana nawet o centymetr,
żmija...
05 marca, środa...
Postój
w Portsmouth. Po szybkim śniadaniu wsiadamy na miejscową łódkę cudnie
wymalowaną na żółto i na niebiesko (pamiętacie piosenkę '2+1'..więc chodź,
pomaluj mi świat....) . Rdzenny Dominikanin Gerard wiezie nas na brzeg
zielonej wyspy. Wsiadamy w autobusik, dołącza do nas para z Montrealu:
Chorwatka Christine i Niemiec Franz.
Rozpoczynamy podróż po wyspie uzbrojeni po zęby w aparaty i kamery. Wspinamy
się drogą na wzgórze porośnięte wilgotnym lasem tropikalnym. Palmy kokosowe,
bambusy, drzewa chlebowe, plantacje bananowców - wszystko zachwyca soczystą
zielenią, którą co chwila przecina korona nieznanego drzewa obsypana różowymi,
żółtymi, czerwonymi lub niebieskimi kwiatami. Nasz przewodnik, Amon, chętnie
opowiada o swojej wyspie i zatrzymuje się co chwila obdarowując nas zerwaną
przy drodze trawą cytrynową, odłupaną korą drzewa cynamonowego, owocem
mango, owocem kakao, ziarnami kawy lub banalną po takim wstępie pomarańczą
prosto z drzewa.
Kolejny postój to las palmowy, w którym nakręcono scenę z toczącą się
klatką-kulą z filmu Piraci z Karaibów. Rozbijamy kamieniami dwa wielkie
kokosy, wypijamy z nich wodę (nie mleczko!) i ze smakiem chrupiemy białą
kokosową łupinę. Jest lekko słodka, soczysta i bardzo ....kokosowa, pycha!
Kto wie, może z tej samej palmy podjadał sobie Orlando Bloom albo Johnny
Deep?
Jedziemy dalej ciesząc oczy kiściami wiszących na drzewach bananów (są
zielone, nie żółte) i widokiem na błękitny ocean.
Na obiad stajemy w małej restauracji, która wita nas muzyką reage i tarasem
z widokiem na piękną zieloną dolinę i zatokę u jej stóp. Przy barze trzy
wierne kopie Boba Marleya z dredami upchanymi w zielone rastamańskie berety
mętnym wzrokiem wodzą po 128 (liczyliśmy) butelkach z rumami, każdy o
innym smaku (!), nie mogąc podjąć decyzji, który teraz.
Jemy pyszny posiłek złożony z bananowych frytek na słono, kurczaka lub
ryby w kreolskim sosie, owocu drzewa chlebowego i bananowych racuchów
w pomarańczowym ponczu. Popijamy to rumem kawowym, ananasowym i kokosowym
zmieszanym z sokiem ze świeżych grejpfrutów. La dolce vita!
Kolejny przystanek w Parku Narodowym to Szmaragdowe Jeziorko z wodospadem.
Do jeziorka prowadzi ścieżka przez tajemniczą i pełną głosów zwierząt
tropikalną puszczę.
Dochodzimy na miejsce po 10 minutach. Widok zapiera dech. Robimy jakieś
trzysta zdjęć, a potem zrzucamy ciuchy i chlup do wody. Chwilę pływamy
w orzeźwiającej wodzie (jest dużo cieplejsza od naszej kochanej górskiej
bystrzycy), a potem fundujemy sobie najlepsze bicze wodne w życiu. Woda
spadająca z wysokości 15m działa jak młot pneumatyczny. Odświeżeni i zmasakrowani
masażem wracamy busikiem do portu, gdzie docieramy po zmroku, ale to nie
koniec atrakcji.
Małą łódką na pych wpływamy w Indian River. "Chyba musi być tu pięknie",
zauważa bystro Sylwia, bo oprócz gwiazd na niebie nie widać dosłownie
nic, a ponoć brzegi rzeki to '...duża atrakcja turystyczna...'. Stajemy
na postoju, gdzie czeka na nas pyszna grillowa kolacja.
Na jachcie jesteśmy ok. 23.00. Przed zaśnięciem patrzymy na światła Sea
Cloud, ponoć najdroższego trójmasztowego żaglowca świata. Wygląda jak
cesarz w blasku pałacowych świateł. Dobranoc Dominiko, jesteś piękna!
06 marca, czwartek...
Opuszczamy zieloną
Dominikę i kierujemy się na południe. Jeszcze zanim wyspa przestaje nas
osłaniać, zaczyna dobrze wiać i bujać. Oto kilka komentarzy z życia wziętych:
Ale dostałem po rowie! - to Tomek, kiedy podczas ształowania pontonu na
rufie dostaje pecynę wody na plecy.
Masakryczna tragedia ! - to Sylwia o wrażeniach z krótkiego koniecznego
pobytu pod pokładem.
- Mam w żołądku koło fortuny ! - to też Sylwia. W dowolnym momencie.
Komentarze Wacka po kilku falach zaliczonych prosto w twarz nie nadają
się do publikacji.
Podczas pracy przy pontonie wypada za burtę odbijacz. Jest duży i biały,
a mimo to Tomek - oko - ma problemy z utrzymaniem kontaktu wzrokowego
ze zgubą. Podejmuje go z wody Wacek, nagrodzony gromkimi owacjami, ale
potrzebujemy aż trzech podejść. W takich chwilach cieszymy się szczerze,
że za burtę wypadł tylko odbijacz..... Chwilę potem bardzo miła wizyta:
dwa duże atlantyckie delfiny oglądają nas z zaciekawieniem, ale ponieważ
nie chcemy z nimi pobaraszkować, odpływają lekko obrażone.
Ja nawiguję! - mamrocze niewyraźnie Sylwia, na wachcie nawigacyjnej leżąc
a kanapie czwartą godzinę z zamkniętymi oczami i walcząc z mdłościami.
Z dość silnym wiatrem i boczną falą zmagamy się aż do drugiej w nocy.
W pewnej chwili po lewej burcie nasz wzrok przyciąga rzęsiście oświetlony
żaglowiec. Kilka mil i w całej krasie ukazuje się Royal Clipper, pięciomasztowe
cudo z oświetlonymi rejami. Wyrywamy sobie lornetkę z ręki - co za widok,
jakby sam władca mórz i oceanów wybrał się na wieczorny spacer po swoim
królestwie.
W Le Marin cumujemy już po trzeciej w nocy. I wcale nie chce nam się spać.
Siadamy w kajucie, żeby nie budzić sąsiednich łódek. Wacek robi wszystkim
herbatę, nalewa do szklanek, kładzie obok łyżeczkę i mówi:
Jest łyżeczka, możecie sobie pomieszać, ale cukru nie ma ! Kolektywnie
nadajemy mu tytuł Mistrz-Szyderca!
Sylwia nadal leży w salonie już dziesiątą godzinę, nagle otwiera oko i
stwierdza:
Myślałam, że to żeglowanie jest trudniejsze!
Darek roztropnie konkluduje:
Żeby nie Sylwia, to byśmy popłynęli w czarną murzyńską dupę!
I w takiej rezolutnej atmosferze świętujemy 190 milę za rufą.
07 marca, piątek...
Uzupełniamy
zapasy żywieniowe przed podróżą na południe śladami Jacka Sparrow'a. Odwiedzamy
też szpital - rana Roberta wymaga kontroli. Szpital w Le Marin jest przeciwieństwem
szpitala w Port de France. Noga jest opatrzona natychmiast, fachowo i
troskliwe. Załoga zażywa długiego ciepłego słodkowodnego prysznica w rozbujanej
łaźni portowej - wszystkim grunt faluje pod nogami.
Krótkiego przymusowego nurka pod kadłubem jachtu wykonuje po mistrzowsku
Jurek- podczas manewrów portowych wkręcił się w śrubę mooring - trzeba
niestety ciąć, ale szybko go naprawiamy. Ostatnie braterskie pozdrowienia
Niemców z jachtu obok - oni już kończą i zostawiają nam całkiem sporo
prowiantu. Mamy nawet japoński chrzan wasabi i oryginalny sos Kikkoman
do sushi lub sashimi. Brakuje tylko świeżego tuńczyka, ale Robert pracuje
nad tym dzień i noc z wędką na rufie.
Wypływamy z Le Marin żegnani przez fruwających nad falami windsurfingowców.
Kurs: Wyspa Mayreau. Jest 27 st.C, przez noc prowadzą nas gwiazdy, w kilwaterze
świeci na zielono fosforyzujący plankton, wiatr szumi we włosach...
08 marca, sobota...
Z
Le Marin na Martynice do Wyspy Mayreau płyniemy całą noc. Wiatr nam sprzyja:
wschodnim półwiatrem jacht gładko mknie po falach z prędkością 7 do 10
węzłów. Nad głowami baldachim z gwiazd tak piękny, że wachty nie chcą
schodzić z wachty i każdy chce być na tej ze wschodem słońca. Takie chwile
robią z największych moli biurowych romantyków i marzycieli.
Wybujani solidnie dopływamy do Mayreau przed południem i stajemy w bajecznie
pięknej Salt Whistle Bay. Widok jest tak piękny, że załoga ledwo może
doczekać końca manewrów i rzucenia kotwicy. Jesteśmy w raju, jakbyśmy
się znaleźli na okładce magazynu biura podróży - mała zatoczka, po lewej
mały cypelek porośnięty bujnym lasem tropikalnym, woda turkusowa i tak
czysta, że z pokładu widać rozgwiazdy na dnie, przed nami biała plaża,
za nią wąski pas palm, a za nimi....ocean! Nie wchodzimy do wody....my
się do niej rzucamy jak szaleni, słychać jedynie okrzyki na cześć wakacji
i słowo 'cudownie' w kilkunastu odmianach.
Zatoka zdobywa nasze serca, zaprzyjaźniamy się z rdzennymi mieszkańcami,
którzy na plaży oferują nam bajecznie kolorowe koszule i sukienki. So
long, Salt Whistle Bay, wrócimy tu na pewno!
Przenosimy się na Union Island do portu Clifton. Stajemy przy kei klubu
żeglarskiego, na pomoście wita nas elegancko ubrany pracownik klubu, udziela
niezbędnych informacji.
Idziemy w miasto, które o 22.00 gromadzi mieszkańców wokół jednego centralnego
placu, gdzie głośno gra muzyka. Kto chce, tańczy na ulicy.
Znajdujemy przemiłą restauracyjkę bez ścian, tylko taras z widokiem na
port, w głębi 'sali' stoi ogromne akwarium z morskimi rybami i homarami
wielkimi jak koty. Jemy pyszne krewetki i ryby popijając drinkami o niewiadomym
składzie, ale cudownym działaniu.
09 marca, niedziela...
Clifton:
rano na pomost przychodzą dwa małe Murzyniątka. Bracia Gerard i Joe, jakieś
9-10 lat, i zaczynają festiwal skoków do wody. Po chwili dołącza do nich
Agata, co jeszcze bardziej wzbogaca pomysłowość skoczków. Zabawa jest
uwieczniona aparatami i kamerami pokładowymi.
Nieco później jesteśmy świadkami sceny jak z filmu z okresu panowania
Imperium Brytyjskiego. Na pomost wchodzi dystyngowanym krokiem dżentelmen
w białych lnianych spodniach, czarnych lakierkach, błękitnej nieskazitelnie
wyprasowanej koszuli, czarnej muszce, słomkowym kapeluszu i okularach
przeciwsłonecznych. W chwili, kiedy staje pod specjalnym daszkiem, jak
na komendę podpływa duża łódź motorowa, steward w boleśnie białym mundurze
i czapce na głowie wyskakuje na pomost, staje na baczność, salutuje dżentelmenowi,
podaje mu rękę i wprowadza na pokład. Nieznajomy siada sztywno i skinieniem
głowy daje znak, że można ruszać. Łódź delikatnie kieruje się na pełne
morze. Kino za darmo ! Tylko na pomoście jeszcze przez chwilę unosi się
lekki zapach dużych pieniędzy...
Odbijamy z nie mniejszą gracją i płyniemy na pobliską Palm Island. Kolejny
kawałek raju na ziemi. Znów robimy jakieś czterysta zdjęć, pływamy, idziemy
do baru pod palmami, pijemy nieznany nam napój bogów: zimny, pachnący
słońcem i bardzo owocowy, a potem ruszamy na zwiedzanie wyspy. Można ją
obejść w pół godziny. W biurze administracji dostajemy mapkę i kierujemy
się do sanktuarium żółwi.
Po wyspie można poruszać się tylko po wyznaczonych ścieżkach, większość
terenu jest prywatna. Niestety żółwie, nie spodziewając się naszej wizyty,
gdzieś sobie poszły, ale na nasze powitanie wyszły iguany. Jaszczury całkiem
pokaźnych rozmiarów towarzyszą nam przez cały spacer i dumną postawą podkreślają,
że to one są u siebie. Nie próbujemy burzyć ich pewności siebie i traktujemy
je jak gwiazdy filmowe.
Na wieczór stajemy w Salima Bay. Chwytamy aparaty i pędem biegniemy na
wzgórze nad zatoką, żeby z samego szczytu zrobić zdjęcia zachodu słońca
i obejrzeć drugą stronę wyspy i Tobago Keys. Co za widok! Jurek kręci
kamerą cały zachód, który trwa dosłownie minutę. Jakby w nagrodę, kiedy
słońce jest już połówką pomarańczy, w jego blask wpływa majestatycznie
Royal Clipper pod pełnymi żaglami na wszystkich pięciu masztach. Umiejętności
literackie autorki są za skromne, żeby opisać urok i piękno tej sceny.
Wszyscy w milczeniu odprowadzają wzrokiem fregatę, aż niknie za horyzontem.
Schodzimy do wioski i tam znajdujemy najbardziej kultowy bar na całych
Karaibach: U Roberta. Knajpa jest nie większa od domku letniskowego na
Mazurach, cała pomalowana w zielono-żółto-czerwone rastamańskie paski.
Środek jest prawdziwym sanktuarium Boba Marleya. Jego zdjęcia i plakaty
wiszą wszędzie, pod sufitem wiszą flagi państw z całego świata. Barek
suto wyposażony, mały parkiet i głośne reage dopełniają klimatu. DJ-em
jest sam Robert, kwintesencja rastamana: wysoki, chudy, lekkie braki w
uzębieniu i ogromny wełniany beret wypchany dredami. Pokochaliśmy się
od razu, a nasza miłość rosła z każdym wypitym drinkiem o wiele mówiącej
nazwie Hurricane. Było tych huraganów tyle, że po kilku godzinach tańczyła
z nami załoga zaprzyjaźnionego polskiego jachtu, właściciel baru i wycieczka
Francuzów. Tańczyli nawet ci, co nigdy w życiu nie tańczą!
Wreszcie jak na prawdziwych Polaków - patriotów przystało postanawiamy
zostawić u Roberta i nasze barwy narodowe. Darek ruchem godnym Rejtana
zdziera z siebie koszulkę z napisem Polska i flagą narodową. Napis Mistrzostwa
Świata w Piłce Nożnej Germany 2006 szybciutko zamazujemy, datę przemalowujemy
na 2008. Potem barman, syn Roberta, Romero, który bardzo szybko nauczył
się reagować na rdzennie polskie słowo 'huragan', daje nam garść pisaków
i cała polska ekipa rusza do podpisów. Obiektem twórczości artystycznej
zostaje też ściana i poręcze. W końcu koszulka dumnie zostaje przygwożdżona
pod powałą, a nam przez chwilę kręci się łza w oku z dumy, że jesteśmy
Polakami. Krótko mówiąc: Bar wzięty!! Robert ze szczęścia przynosi smażoną
w cieście rybę i pyszny sos oraz obdarowuje nas koszulkami...ze swoim
zdjęciem. My odwdzięczamy się 'huraganami'. Miejscowy fordanser Artur
zakochuje się w Agacie twierdząc, że nikt tak nie tańczy na świecie, jak
Polki. Na parkiecie co chwila słychać vive la France ! I vive la Pologne!
Wreszcie po dziesiątkach uścisków i obietnicach, że na pewno tu wrócimy
człapiemy na jacht drogą w dół, która nie wiedzieć czemu jest znacznie
bardziej stroma, niż kiedy na nią wchodziliśmy. Całą imprezę kończymy
o 2.00 na pokładzie gromkim 'Sto lat', bo właśnie 10 marca Agata kończy....coś
między 30-ą a 40-ą, bliżej 30-ki ! Zawiani wiejącymi na Karaibach huraganami
grzecznie znikamy pod pokładem.
10 marca, poniedziałek...
Rano
na szczęście nie słyszymy tupotu mew, więc po orzeźwiającej kąpieli obieramy
kurs na rafy Tobago Keys. Kiedy podnosimy kotwicę, na pomost w oddali
wbiega Artur i po dramatyzmie ruchów i okrzyków domyślamy się, że żegna
ukochaną Agatę. Scena jak w niezłym wyciskaczu łez. Co znaczy prawdziwa
wyspiarska miłość!
Ale to nie koniec wzruszeń tego dnia. Wpływamy na wody laguny Tobago Keys.
Woda ma niesamowite kolory: głęboka zieleń, turkus, szmaragd, morski kryształ
- jest zachwycająca!
Rzucamy kotwicę pośród wielu innych amatorów rajskich wrażeń. Co chwila
podpływają do nas Tobagijczycy oferując świeże ryby, homary, biżuterię,
koszulki lub kurs na miejsce nurkowe.
O mały włos nie łapiemy rzekomej okazji. Nasz entuzjazm szybko weryfikują
władze Parku Narodowego Tobago Keys, które wyjaśniają, że pod wodę w sprzęcie
nurkowym możemy wejść tylko z instruktorem, za opłatą. Rezygnujemy tylko
dlatego, że instruktor jest jeden i właśnie zszedł pod wodę.
Chyżo wskakujemy w płetwy, maski i fajki i zwiedzamy rafę, która tętni
życiem. Kałamarnice, ryby wszelkiej maści, żółw, płaszczki, gorgonie,
korale-mózgowce, królestwo Neptuna w całej krasie. Jesteśmy zachwyceni,
a do tego zdjęcia podwodne się udają!
Około 16.00 ruszamy na Carriacou do portu Hillisborough. Stajemy na kotwicowisku
pod wieczór i tym razem o wiele spokojniej świętujemy urodziny Agaty,
która specjalnie na ten wieczór zakłada suknię do ziemi. Żegnamy kolejny
piękny dzień w blasku zachodzącego słońca.
11 marca, wtorek...
W
Hillisborough musimy się odprawić - zajmuje się tym Gosia. Ekipa rusza
'w miasto'. Jest bardzo klimatyczne: kolorowe domki w stylu kolonialnym,
mężczyźni obowiązkowo w wełnianych beretach, wszyscy bardzo mili, pozdrawiają
nas na ulicy. Odwiedzamy miejscowy bank - w środku klimatyzacja nastawiona
na 18 st.C. Cudownie chwilę tam postać, bo na zewnątrz 33 st.C.
Kupujemy trochę miejscowej biżuterii, odwiedzamy skromne muzeum i wracamy
na pokład.
Na celowniku najmniejsza zarejestrowana wyspa świata : Morpion. Jest wielkości
boiska do siatkówki. Na środku białej piaszczystej plaży otoczonej pierścieniem
turkusowej wody stoi dumnie parasol z trzciny. Morpion to bohaterka pocztówek
sprzedawanych na całych Karaibach.
Załoga, po zrobieniu kolejnych 128 zdjęć, dzieli się na nurków, 'fajkowców'
i motorowodniaków. Wyspę zdobywamy spod wody, z wody i z pontonu. Wszyscy
jak jeden mąż podejmujemy decyzję, że zostajemy tu na zawsze. Nadludzkim
wysiłkiem wracamy na pokład (schłodzone piwo w zamrażarce ma magiczną
moc przyciągania) i odpływamy.
Pod wieczór kotwiczymy w Charleston Bay na Wyspie Canonan. Wejście do
portu to klasyczny przykład, że nie wszystko co na mapie, musi być na
wodzie i że nie wszyscy żeglarze stosują przepisy oświetlenia jachtów
nocą. Zielona lewa (!) strona wejścia nie świeci. Kierujemy się tylko
prawą na wyczucie. Jest płytko. Wpływamy do portu, tylko część nabrzeżna
jest oświetlona, zatoka tonie w mroku. Po lewej burcie dostrzegamy osiem
jachtów na kotwicy, żaden z nich nie jest oświetlony. Szukamy wzrokiem
boi, gdy nagle blisko lewej burty nie wiadomo skąd pojawia się wielka
ciemna dwupokładowa łódź motorowa. Zero oświetlenia. Unikamy kolizji.
Klniemy szpetnie pod nosem. Na szczęście podpływa do nas pracownik portu
i pomaga w odnalezieniu wolnej boi i w cumowaniu. Duszony kurczak z ryżem
i sałatka z pomidorów znika w naszych żołądkach w mgnieniu oka i znakomicie
poprawia humor.
12 marca, środa...
Z
Canonan przenosimy się do......Hollywood, na plan filmu "Piraci z
Karaibów. Klątwa Czarnej Perły". W prześlicznej bardzo karaibskiej
zatoczce Wallilalou Bay na Wyspie St.Vincent powstało wiele ujęć (Kira
Knightly na dyliżansie, szubienica, na której miał zawisnąć Jack Sparrow).
Ekipa filmowa zostawiła całą scenografię. Po prostu nagle przenosimy się
w epokę piratów.
Przy brzegu stoi miła knajpka, w której przy stołach siedzą postaci piratów,
a w centralnym miejscu na szczycie oryginalnego masztu Czarnej Perły wisi
z nożem w zębach sam Jack Sparrow. Ze zdjęć na ścianach patrzą na nas
Johnny Deep, Kira Knightly i Orlando Bloom.
Zasiadamy z piratami i zamawiamy najbardziej karaibski obiad podczas całego
rejsu: homara wielkiego jak psa, krewetki w czosnku, wieprzowinę po kreolsku
i anyżkowe sambuco. Oblizując palce i wysysając nóżki homara obserwujemy
zatokę, małe krabiki hasające po nadbrzeżnych skałach i myślimy: piraci
to mieli fajne życie!
Po sutym obiedzie idziemy w głąb wyspy na spacer i po 15 minutach dochodzimy
do małego wodospadu i oczka wodnego u jego podnóża. Bez chwili namysłu
wskakujemy do rześkiej wody, nasza skóra pokryta warstwą soli aż piszczy
z zachwytu, a my razem z nią. Na szczycie wodospadu na dużym kamieniu
pośrodku strumienia siedzi młody rastaman i pali gandzię. Jej zapach otacza
nas w kąpieli, to się podobno nazywa bierne palenie...Rastaman dyskretnie
znika, a my wydając dzikie okrzyki oddajemy się rozkoszy kąpieli w słodkiej
wodzie połączonej z masażem pleców. Kochamy Wallilalou Bay,a ona chyba
nas...
13 marca, czwartek...
To
wielki dzień dla tych z nas, którzy okazali się wspinaczami górskimi.
Tubylcy namówili nas na kilkugodzinną wycieczkę na wciąż czynny wulkan
La Soufriere na Wyspie St.Vincent. Wulkan wybuchł 14 kwietnia 1979 roku
i zmienił bieg jednej z rzek.
Wstajemy o 5 rano: Sylwia, Darek, Agata i Jurek, bierzemy szprotki, chleb,
wodę i aparaty fotograficzne. Wędrówkę na 3320 stóp (ponad 1000 m.n.p.)
zaczynamy korytem wyschniętej rzeki. Jej koryto jest miejscami tak wąskie,
że trudno się przecisnąć w pojedynkę. Po drodze znajdujemy gniazdo, w
którym zaplatany w gałązki szamoce się maleńki koliberek. Chwilę go podziwiamy,
a potem ostrożnie odwiązujemy nóżkę i uwalniamy. Koliberek odlatując wygląda
jak duża ćma.
Idziemy 3 godziny wąską ścieżką przez las tropikalny, mijamy plantacje
papryki, bananów, warzyw, które nie są nam znane. Zatrzymujemy się u tubylców,
jemy prosto z drzewa passion fruits, banany i okrągłego zielonego kaktusa,
który w środku jest budyniowaty i bardzo słodki. Gospodarz, typowy rastaman,
nieźle napalony gandzią, prowadzi nas na tył swojej chatki (to bardzo
życzliwa nazwa jego miejsca zamieszkania).
Wchodzimy na prawdziwą plantację marihuany. Krzewy są tak duże i dorodne,
że wyglądają jak choinki bożonarodzeniowe. Oj, piękne święta mogą być
w takim lesie ! Gandzia wszędzie jak okiem sięgnąć. Obok pod wiatą leżą
już wysuszone bele gotowe do transportu. Oczywiście wszystko nielegalnie,
oczywiście możemy sobie zajarać, oczywiście grzecznie dziękujemy, bo chcemy
dojść, a nie 'odjechać'...
Wspinaczka wysysa z nas wszystkie pokłady kondycji i energii i dosłownie
zatyka dech w piersiach, ale widok ze szczytu i dymiący krater wulkanu
wynagradzają siódme poty. Widzimy z góry pół wyspy i zatokę. Zielone morze
roślin nagle zderza się z błękitna wodą Morza Karaibskiego. Scena jak
z bajki!
W drodze powrotnej zatrzymujemy się przy Dark View Falls. Przepiękny wodospad,
najwyższy jaki do tej pory widzieliśmy, w gaju bambusowym, przynosi ulgę
zmęczonym stopom wędrowców. Wokół szaleje tropikalna roślinność, śpiewają
nieznane nam ptaki, a my zanurzeni po szyje w cudownej chłodnej wodzie
po raz kolejny odmawiamy powrotu do domu. Nikt nie oprze się uwodzicielskiej
sile Małych Antyli, my dawno żeśmy się poddali!
Nocą dopłyniemy na Wyspę Santa Lucia.
14 marca, piątek...
Budzimy
się rano w małej zatoczce na zachodnim wybrzeżu St.Lucia u ujścia rzeki.
Wzgórza porośnięte palmami i drzewami bananowców schodzą do samej wody,
ale nasz wzrok przykuwa stojący nieopodal na kotwicy Royal Clliper. Nareszcie
z bliska - ależ on jest piękny ! Aparaty fotograficzne znów śpiewają.
Podnosimy kotwicę i wpływamy do Marigot Bay, przepływając tuż obok tej
ponoć największej na świecie fregaty.
Zatoczka jest bardzo komercyjna i bardzo nastawiona na bardzo bogatych
turystów szukających sposobów pozbycia się nadmiaru pieniędzy. Kolorowe
domki, luksusowe hoteliki, drogie restauracje obsiadły malutką zatoczkę
jak stado papug. W porcie na wodzie ruch godny Targów Wiatr i Woda, a
pomiędzy jachtami wszelkiej maści i wielkości jak małe szczeniaczki krążą
kolorowe łódki tubylców oferując biżuterię, jedzenie, lód, transport,
a nawet domowej produkcji CD z muzyką reage. Wszystko tonie w słońcu i
szumie palm, brzegi zatoki porasta tajemniczy las mangrowy z wysoko wystającymi
korzeniami nad powierzchnią wody, a my znów zadajemy sobie pytanie: za
dwa do pracy? W spodniach do kostek? W rajstopkach i makijażu? To chyba
jakaś pomyłka !
Wysiadamy na ląd po ostatnie 'drobne' zakupy, a wracamy obładowani bransoletkami,
żółwikami z kamieni półszlachetnych, koszulkami, mapami Antyli, a nawet
pięknym inkrustowanym globusem. 'Drobne' to zostają nam tylko w kieszeni.
Jeszcze tylko kilkaset nowych zdjęć i ruszamy w ostatni przelot na Martynikę.
I już chcemy żegnać się z przygodą - ale gdzie tam, ona nie chce pożegnać
się z nami. Najpierw Tomek gubi na wietrze swoją ukochaną rastamańską
czapkę. Natychmiast nadajemy jej status człowieka za burtą i w ciągu niecałej
minuty prawidłowym manewrem wyciągamy ją z wody. A co - żeglarze z nas,
że ho,ho! Potem pozorna godzina spokoju, aż tu nagle upragniony i wyczekiwany
od dwóch tygodni dźwięk kołowrotka za rufą. Mamy branie ! Wszyscy na pokładzie
drą się w wniebogłosy. Właściciel wędki, Robert, jest tak przejęty, że
spod pokładu wyskakuje golusieńki jak go Pan Bóg stworzył. Nie jesteśmy
drobiazgowi, skupiamy się na rzeczach wielkich, w danej chwili.
Wyciągamy niezłego dwukilogramowego tuńczyka. Piękna sztuka, znów zdjęcia.
A potem nasz nadworny kucharz, już ubrany, filetuje sztukę i urządza nam
prawdziwe sushi sashimi z sosem sojowym i chrzanem wasabi. Japońska wyżerka
na Karaibach !
Potem ostatni zachód słońca, ostatnie zrzucanie grota, bo wiatr zdechł,
ostatni poskromiony pawik Sylwii, która dzielnie nie poddała się chorobie
morskiej przez cały rejs, mimo że nie raz słychać było jęk rozpaczy:"..bo
mi się tabletki i plasterki skończyły..." Ostatnie zdjęcia na wodzie
i ostatnia łamigłówka, które z miliona świateł to te na wejściu do naszego
portu.
Pakujemy się już w nocy po przycumowaniu, bo rano klar na łódce i adieu!
Jeszcze tylko pożegnalny wieczór......pełen pochwał i leciutkiego smutku,
że dlaczego tak szybko się skończyło...
15
marca /16 marca, sobota /ta ostatnia niedziela....
Pakowanie, sprzątanie,
długi prysznic w słodkiej wodzie i oczekiwanie na taksówkę, ostatnie kartki
wysyłane do kraju. Podróż samolotem do Francji jakoś mija, ale w Paryżu
musimy czekać kilka godzin na lotnisku. Znajdujemy cichą salę z ławkami
bez dzielących poręczy i kimamy na zmianę.
W Warszawie wita nas 10 stopni Celsjusza i opowieści taksówkarza o opadach
śniegu i trąbie powietrznej, jaka kilka dni temu przeszła przez Polskę.
A w przewodnikach czytaliśmy, że Karaiby to pas wędrówek tornad i huraganów....
Tak, ta planeta nigdy nie przestanie nas zadziwiać...
|